21.12.2008

Świąteczne Poyebanie



Szał świąteczny zapanował tu już jakoś miesiąc temu co najmniej, tak już na pełnych obrotach. Jak wszędzie w globalnej wiosce. No ale pomysłowość mieszkańców dopiero od kilku dni zabłysła w pełni. Wcześniej pewno na prądzie oszczędzali. Albo pracowali nad zrobieniem dobrego obejścia.
W każdym razie efekty są ciekaaaaaawe. Na zdjęciach Belfast. Zarowno ten wschodni (protestancki), jak i zachodni (katolicki).



Zdjęć w najbliższych dniach powinno pojawić się jeszcze kilka. Kiedy robiłem te, mżyło, wiał straszny wiatr, który miotał nieszczęsnym statywikiem, generalnie ni za fajna pogoda do robienia obrazów nieruchomych metodą cyfrową. No ale na przykład na jednym podwóreczku nie wiało. I kiedy się ustawiałem, podeszło do mnie dwóch chłopaczków. - A co robisz?
- A zdjęcia, bo fajnie to wygląda
- A po co?
- A na stronę internetową.
- Aha. To ja poproszę tatę, żeby mikołaje włączył
Przyznam szczerze, że byłem zaskoczony reakcją. Bardziej bym się spodziewał sugestii oddalenia się szybko w dowolnym kierunku. Chłopaczki jeszcze mnie wypytały jak wyglądają święta w Polsce, czy u nas jest TEŻ tak zimno - słowa o dwudziestostopniowym mrozie wzięli chyba na karb językowych niedoskonałości, kilkakrotnie pytali się czy mi się podobają ozdoby, powiedzieli gdzie jeszcze są fajnie poozdabiane domy. Sympatico.
No i mikołaje niewątpliwie dodały kolorytu całej instalacji, jakby to ujęli twórcy sztuki współczesnej.

29.11.2008

An Gorta Mór

Trochę o tym, co już było znowu. Chodząc w tamtą "paradną" niedzielę po Belfaście i patrząc na to co dzieje się "wokół" demonstracji, natknąłem się na grupkę protestanckich (koszulki Glasgow Rangers, Union Jacki na plecach, maczki powpinane w kurtki) śpiewających sobie wesolutko "The Famine is over, why they don`t go home"... Coś mi się skojarzyło, ale po powrocie postanowiłem sprawdzić o co tak naprawdę chodzi. I trochę włos mi się na głowie zjeżył. No ale po kolei.

Najpierw wesolutka piosenka, śpiewana przez protestanckich miłośników Królowej (tu jest tekst dla zainteresowanych). Ciekawe, że z pewnych względów została trochę przyblokowana przez Youtube :]

Dlaczego? No, pewne wnioski da się już wyciągnąć z utworu Sinead O`Connor:

Słyszeliście o głodzie w Irlandii? Ja przyznam, że coś mi się tam obiło o uszy, bardziej jednak chyba znana jest klęska głodu na Ukrainie. Tymczasem, patrząc na "procentowe" szkody dla narodu, irlandzki głód nie ma chyba porównania we współczesnej Europie...

Między 1845 i 1852 rokiem liczba ludności Irlandii zmniejszyła - według ostrożnych szacunków - się o jedną czwartą. Klęska głodu zmieniła ten kraj, to właśnie wtedy narodziła się irlandzka emigracja - co przecież miało niebagatelny wpływ na rozwój Stanów Zjednoczonych (skąd na przykład jest dziadek Obamy?), co potem przełożyło się pewno też na gospodarczy cud irlandzki końca XX wieku, kiedy wnuki tych co wyemigrowali zrealizowali marzenia swych przodków, wracając i inwestując z powrotem na Zielonej Wyspie... Ale trzeba sobie uświadomić, że do dzisiaj liczba ludności Irlandii nie powróciła do tej sprzed Głodu. Różne źródła podają różne liczby ofiar. Tu wersja najbardziej radykalna i dość krytykowana przez angielskich historyków: Wiadomo, że w 1841 roku przeprowadzono w Irlandii spis ludności. Wyszło z niego, że na Zielonej Wyspie mieszka blisko 11 milionów ludzi. W porównaniu do poprzednich spisów ludności przyrost naturalny Irlandii w tamtym czasie wynosił mniej więcej 1,63 proc. rocznie. W 1851 - podczas następnego spisu ludności, stosując ten przelicznik liczba mieszkańców powinna wynosić mniej więcej 12,8 mln ludzi. Tymczasem pod koniec Wielkiego Głodu populacja Irlandii wyniosła 6,5 miliona ludzi. Gdzieś "znikło" około sześciu milionów Irlandczyków.
Wiadomo, że w czasie Głodu wyjechało do Stanów około miliona szczęśliwców, którym udało się dostać na statki. Demograficzne wyliczenia należy więc uszczuplić o dzieci, które w tym momencie rodziły się w USA. A także o te dzieci, które nie urodziły się, bo ich "niedoszli" rodzice umarli z głodu. Tak jak setki tysięcy Irlandczyków.
To wyliczenia najbardziej ekstremalne. Najbardziej prawdopodobna wersja zakłada, że zmarło około półtora miliona ludzi - z głodu, z różnych chorób, które zbierały śmiertelne żniwo - najbardziej zabójcza była epidemia cholery
Dzisiaj w Irlandii żyje nieco ponad 6 milionów ludzi. W Stanach Zjednoczonych i innych krajach na całym świecie żyje zaś 40 milionów Irlandczyków.

Wielu - zwłaszcza związanych z irlandzkim ruchem republikańskim - określa klęskę głodu jako Irlandzki Holocaust, ludobójstwo rozmyślnie dokonane przez angielskie władze. To dość radykalny pogląd, większość historyków uważa, że zbytnio, ale... Przecież przez dekady i wieku Irlandia była przez Koronę traktowana jako klasyczna kolonia. Dbano, by lokalna władza nie była zbyt silna, osiedlano na północy protestanckich Szkotów i Anglików, wyspę traktowano jako spichlerz Anglii - nie inwestowano w nią, a raczej dbano, by zbyt wysoki poziom cywilizacyjny tu nie powstał.
XIX wiek kojarzy się z rewolucją przemysłową - tymczasem w Irlandii rosły ziemniaki i hodowano bydło. Totalny kontrast w porównaniu z przemysłem, który rozwijał się w Anglii. Kiedy myślimy "rewolucja przemysłowa", to przecież od razu wyobrażamy sobie XIX-wieczne angielskie miasta - oczywiście z dziećmi stojącymi po kilkanaście godzin przy niebezpiecznych maszynach,

kapitalizmem z wilczymi zębami oraz biedą mieszkanek w charakterystycznych wiktoriańskich szeregowcach z czerwonej cegły lub innym świetnym budownictwie


- no ale postęp musi mieć przecież jakąś cenę.
W tym czasie Irlandia cieszyła się Guinnessem, no i miała bardzo bogate tradycje w pędzeniu whiskacza - ulubiona whisky Bono w tym roku obchodziła właśnie 400 urodziny.
(Trzeba przyznać, że rzeczywiście jest bardzo smakowa :) )

Rozwijał się co prawda Belfast (włókiennictwo i przede wszystkim stocznia), rósł sobie Dublin, ale cały kraj był głęboko "zapuszczony". Ziemia należała w większości do Anglików (często posiadacze ziemscy wogóle nie widzieli swych włości, spędzając całe życie w Anglii) lub do protestanckich rodzin o angielskich korzeniach. Blisko osiemdziesiąt procent Irlandczyków było katolikami, ale w strukturze społecznej znajdowali się oni na dole, elitami władzy i pieniędzy byli protestanci. Do nich należała ziemia, im właśnie co miesiąc irlandzcy chłopi musieli płacić czynsz. Czynsz płacony był poprzez sprzedaż zboża, bydła, trzody - do zjedzenia zostawały tylko ziemniaki. A te zaatakował grzyb. Jesienią 1845 roku zarażone były uprawy na całej wyspie i wiadomo było, że nadchodzi głód. Jednak to, że okazał się zabójczy jest - jak przyznają nawet angielscy historycy - w ogromnej mierze winą opieszałości i nawet obojętności rządu w Londynie. Bo problemem nie było to, że w Irlandii nie było żywności tylko to, że po opłaceniu czynszu rolnicy nie mieli pieniędzy na zakup żywności. Kiedy wprowadzono prace interwerwencyjne - budowę dróg i kanałów, by Irlandczycy mogli jakoś zarabiać - zdarzało się, że robotnicy umierali z głodu przed otrzymaniem tygodniówki, do tego z czasem zabrakło w ogóle pieniędzy na wypłaty.
Czynsze zaś były pobierane skrupulatnie, a gdy ludzie próbowali się buntować, Londyn przysyłał żołnierzy...

Po pięciu latach ziemniaki w końcu przestały chorować.

Jakie były echa tej tragedii? Na pewno Głód wpłynął na to, jak dzisiaj wygląda współczesny świat. Irlandczycy na emigracji radzili sobie bardzo dobrze - co zresztą chyba nie trzeba specjalnie udowadniać. Na pewno był to impuls do rozwoju irlandzkiej walki o niepodległość - zresztą - to temat na kolejną opowieść. Może też właśnie dlatego Irlandczycy tacy jak Bob Geldof czy Bono prowadzili światowe krucjaty przeciwko klęskom głodu.

Tutaj jest zaś bardzo ciekawa strona, pokazująca, co pisały angielskie - ale i irlandzkie - gazety o irlandzkim dramacie. Tu zaś prawdziwa perełka.

I jeszcze jedna ciekawostka - w Republice jest kilkadziesiąt pomników i innych miejsc pamięci poświęconych Wielkiemu Głodowi. Na Północy - chyba ani jednego. A Ulster był przecież jedną z bardziej spustoszonych prowincji.

25.11.2008

Inne wiary, inne obrządki

W miasteczku trwa już Świąteczne Poyebanie.



Zastanawiające jest to, że miejscowi ustawiają św. Mikołaja w akwarium. Być może to podkreślenie ich wyspiarskiego charakteru?..

16.11.2008

Przyczynek do galerii portretów


W środku - Michael Stone - dla lojalistów z serca wschodniego Belfastu prawie święty. Dla republikanów - morderca.
Stone, terrorysta lojalistycznych bojówek został uznany niedawno winnym próby zabójstwa liderów Sinn Feinn Gerry`ego Adamsa i Martina McGuinessa podczas ataku na Stormont – parlament w Belfaście.
Stone znany jest przede wszystkim z ataku na uczestników ceremonii pogrzebowej zabitych członków IRA w 1988 roku. Używając broni i granatów w samotnej akcji zabił trzech żałobników i poranił kilkadziesiąt osób. Skazany na 684 lata więzienia, wyszedł na wolność po.. 10 latach - w 1998 roku na mocy Porozumienia Wielkopiątkowego, kończącego konflikt w Irlandii Północnej.

Urodził się w 1955 roku w Birmingham. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, rodzice przeprowadzili się do Irlandii Północnej. Zamieszkali w Braniel, owianej złą sławą dzielnicy wschodniego Belfastu, mateczniku najbardziej zatwardziałych lojalistów. Ciekawe, że praktycznie z tej samej dzielnicy pochodził George Best, piłkarski bóg Irlandii Północnej. Tu żył też jeden z przywódców lojalistycznych bojówek UDA, Jim Gray. Tego zastrzelili w 2005 najprawdopodobniej jego ekskamraci.
Stone nie za bardzo lubił szkołę, z kilku kolejnych klas wyleciał z hukiem, zostawiając traumatyczne wspomnienia u kadry nauczycielskiej. Gdy miał 14 lat zaczął pracę jako pomocnik w stoczniowej kuźni, jednak i tam za długo miejsca nie zagrzał. Swe powołanie odnalazł w wielu 16 lat, kiedy trafił pod skrzydła lidera UDA Tommy`ego Herrona. Tam stał się klasyczną "młodą strzelbą", trenowaną do specjalnych zadań.
Jego najsłynniejszą misją był atak na cmentarz na Milltown. Stone później opowiadał, że nie tylko miał pełna akceptację i pomoc logistyczną ze strony lojalistycznych bojówek w Belfaście, ale sugerował, że pomogła mu także brytyjska armia i ulsterska policja - z tych źródeł miał mieć broń, a także lotnicze zdjęcia terenu i zapewnienie odpowiedniego "obstawienia" ulic, by bezpiecznie uciec po ataku. Bo przecież już wtedy Stone chciał zabić przywódców ruchu republikańskiego, którzy zjawili się na pogrzebie. Potem opowiadał, że miał okazję rzucić granat w Adamsa i McGuinessa, kiedy wcześniej uczestniczyli w nabożeństwie przed pogrzebem zastrzelonych przez brytyjskie służby specjalne w Gibraltarze trzech "bojowców" IRA. - Wiedziałem, że to barbarzyństwo atakować w kościele, ale chciałem to zrobić, bowiem IRA zrobiła to samo w 1983 roku w Darkley - opowiadał. - Ale wtedy zobaczyłem płaczącą nastoletnią blondynkę. To była siostra jednego z zabitych, Danny`ego McCanna. Poczułem, że jest mi jej żal. Zobaczyłem, że republikanie płaczą i cierpią tak samo jak lojaliści. Ta blondynka ocaliła życie McGuinessowi i Adamsowi. Postanowiłem zaatakować na cmentarzu...
Tam liderzy IRA znów mieli szczęście. Nie miało go już trzech innych republikanów.Ciekawostką jest, że kamizelke kuloodporną, którą Stone miał na sobie podczas akcji, wykupił za 10 tysięcy funtów na aukcji lojalistyczny klub ze Szkocji.



Stone ponownie przypomniał o sobie w listopadzie 2006 roku, kiedy usiłował wtargnąć do gmachu północnoirlandzkiego parlamentu, uzbrojony i wyposażony w ładunki wybuchowe. Akcje przeprowadził w dniu, kiedy Ian Paisley, lider unionistów oraz Martin McGuiness, lider Sinn Feinn i były bojownik IRA, mieli zostać mianowani na premiera i wicepremiera. Zatrzymany przez ochronę i policję Stone twierdził, ze przeprowadza właśnie „performance”. Wcześniej jednak wysłał listy do dwóch dziennikarzy, zapowiadając w nich, iż zabije republikańskich liderów. Podczas procesu taką linię usiłowała przyjąć też obrona, twierdząc, że listy to część „scenariusza”, zaś broń i materiały wybuchowe to tylko „rekwizyty”. Sąd uznał jednak, że Stone chciał rzeczywiście zabić.
Wyrok ma być ogłoszony w przyszłym miesiącu.
Poniżej filmiki pokazujące "dzieła" Stone` a - charakterystyczna jest zwłaszcza lojalistyczna wersja zdarzeń z 1988 roku.




11.11.2008

Menu na ciężkie czasy



Jak widać, kryzys aż huczy. Ziemniaki z cebulą i smalcem, zupa z brukwi i kompot z błota. Oczywiście, miejscowe trochę są zmartwione, że ceny energii oszalały (zapominają, że wczesniej były jednymi z najtańszych w Europie), że jedzenie jest o 10p droższe, co zmusza ich do zaciśnięcia pasów na przeważnie grubych brzuszkach.
A w BBC poszedł wewnętrzny "prikaz", żeby za często - a najlepiej wcale - nie używać w wiadomościach sformułowań typu "światowy kryzys" czy "recesja". Żeby nie stresować biedaczków...

a w ramach apdejtu - piosenka na czasy kryzysu spowodowanego przez chciwych bankierów


i fajny obrazek dla bankierów :)

9.11.2008

Remembrance Sunday



Prawie dobre zdjęcie ;]

7.11.2008

Długa droga do prawdy...

Nie narzekajmy na polski wymiar sprawiedliwości. Albo inaczej - narzekajmy, i nie miejmy złudzeń, że w sprawach, gdzie prawda nie jest wygodna dla nikogo, dochodzenia ciągnąć się będą latami. Co prawda temat kolejny związany z "The Troubles", czyli znów blablanie historyczno-medialne, no ale to ostatnio jakoś mi w oko wpada i spokoju nie daje...
W 1972 - dokładnie 30 stycznia - roku oddział brytyjskich komandosów zabił w północnoirlandzkim Derry czternastu bezbronnych cywili, uczestników pokojowej demonstracji w obronie praw człowieka. Do dzisiaj nie udało się zamknąć ostatecznie dochodzenia w tej sprawie.
W ostatnich dniach oburzenie wywołała informacja przewodniczącego speckomisji prowadzącej wznowione śledztwo w sprawie „Krwawej Niedzieli”, że nie będzie w stanie dostarczyć raportu w tym roku – mimo że od ponownego rozpoczęcia dochodzenia minęła dekada, a od przesłuchania ostatniego świadka – cztery lata.



„Krwawa Niedziela” to jedna z najczarniejszych kart we współczesnej historii Irlandii Północnej i Wielkiej Brytanii. 30 stycznia 1972 roku służący w Derry żołnierze brytyjscy z 1 Regimentu Spadochroniarzy otworzyli ogień do nieuzbrojonych uczestników pokojowej demonstracji – w której uczestniczyli w zdecydowanej większości katoliccy mieszkańcy miasta – występującej w obronie praw człowiek i protestującej przeciwko wprowadzeniu prawa umożliwiającego aresztowanie każdego Irlandczyka tylko na podstawie samych podejrzeń o działalność terrorystyczną. Na miejscu zginęło 13 osób, czternasta zmarła w szpitalu. Wszyscy zabici to mężczyźni – chociaż w przypadku sześciu z nich, którzy nie mieli jeszcze skończonych siedemnastu lat, bardziej właściwe byłoby określenie: chłopcy. Żołnierze strzelali, by zabić – wszystkie ofiary miały rany postrzałowe w górnej części tułowia i głowach. Poza tym jeszcze kilkanaście osób zostało postrzelonych, ale przeżyło.

Krwawa Niedziela była katalizatorem konfliktu – terror stosowany przez obie strony osiągnął szybko niespotykaną skalę, liczbę ofiar „The Troubles” niedługo już zaczęto liczyć w setkach. A dowódca akcji, pułkownik Derek Wilford, został odznaczony przez królową Elżbietę II. Wilford do dzisiaj broni swych żołnierzy, twierdząc, że działali oni w regułach wojny.
Rodziny ofiar do dzisiaj zaś nie są w stanie doczekać się odpowiedzi, dlaczego zginęli ich bliscy. Media na Wyspach poinformowały właśnie, że specjalna komisja, która prowadzi wznowione dochodzenie – w marcu 1972 pierwsze „wykazało”, że akcja była usprawiedliwiona i przeprowadzona została w obronie własnej żołnierzy, mimo że nie udowodniono, iż demonstranci w jakikolwiek sposób atakowali żołnierzy, a do tego żaden ze spadochroniarzy nie odniósł najmniejszych obrażeń – oznajmiła, że raportu nie będzie w tym roku. Prace przeciągną się więc do 2009 roku, kiedy minie dziesięć lat od wznowienia śledztwa i cztery lata od przesłuchania ostatniego świadka.
John Kelly, którego brat Michael został zastrzelony podczas demonstracji nie kryje swego oburzenia w rozmowie z dziennikarzem „The Times”. - Jesteśmy jednocześnie zdumieni, rozbici wewnętrznie jak i coraz bardziej wściekli kolejnym opóźnieniem – mówi.
Przewodniczący komisji, Lord Saville of Newdigate, przysłał wszystkim członkom rodzin pisemne zawiadomienie o opóźnieniach połączone z przeprosinami i wyjaśnieniem, iż „źle oszacowano potrzebny na pracę czas”. Ale zwłoka oburza nie tylko bezpośrednich zainteresowanych poznaniem prawdy. Ujawniono bowiem, że koszta dotąd przeprowadzonych prac komisji przekroczyły 180 milionów funtów – z czego połowa to honorarium zaangażowanych w sprawę prawników. To rozwścieczyło nawet konserwatywnych polityków Irlandii Północnej, którzy uważają, że przewlekanie sprawy to efekt chciwości prawników.
Przedłużenie śledztwa o rok oznacza, że opinii publicznej raport w sprawie Krwawej Niedzieli przedstawiony zostanie najwcześniej na początku 2010 roku – po tym, jak zapoznają się z nim władze Irlandii Północnej.
Ostatnio Martin McGuinness, jeden z liderów IRA, a dzisiaj polityk Sinn Fein, oświadczył, że okazuje się, najkosztowniejsze w dziejach współczesnej Wielkiej Brytanii dochodzenie było niepotrzebne. Zamiast niego wystarczyłyby, zdaniem McGuinnessa, oficjalne przeprosiny brytyjskiego rządu.
Słowo „Przepraszamy za Derry” w Londynie nie padły jednak nigdy.

2.11.2008

Trochę krzyków i tyle tego...

Armagiedon nie nastąpił. Żołnierze sobie przemaszerowali, protestujący stali w milczeniu, lojaliści śpiewali nieładne piosenki o republikanach i nawzajem, przewaga latających w powietrzu jobów nad kamieniami (ilości śladowe) była miażdżąca. Bijatyk praktycznie nie było, może jakieś takie przepychanko - szarpaniny z policją przede wszystkim. Myślę, że na przeciętnych derbach Łodzi jest ciekawiej.
Więc raportu z pola bitwy raczej nie będzie.
Na paradzie były naprawdę duże tłumy. Przekrój społeczny szeroki - zasadzie w niedzielę na Donnegal zobaczyć można było jak wygląda pół Belfastu. To protestanckie i lojalistyczne pół, dla którego powitanie brytyjskich żołnierzy to dumna powinność. Do tego jeszcze w niedzielę przypadał Dzień Pamięci - święto chwały sił zbrojnych JKM - i ci, którzy wsparli kwestę na weteranów, mieli wpięty charakterystyczny maczek - więc wiadomo, że to również wyróżniało protestantów od katolików.









Republikanie i katolicy raczej nie mają powodów, by czcić pamięć brytyjskich żołnierzy.



Ale w centrum miasta, prócz grupą protestujących z Sinn Fein, nie było wielu ludzi z tej drugiej połowy Belfastu. Przedstawiciele tej drugiej połowy czekali zaś na rogach ulic otaczających centrum miasta na wracających do domów protestantów. Bo na przykład by dojść z centrum (które naprawdę nie jest wielkie) na protestanckie Shankill, to trzeba przejść u wylotu Falls, na której kilkaset metrów dalej ma siedzibę Sinn Fein.


Trochę to wyglądało jak kibolskie rozgrywki - wrzaski młodych ludzi ubranych w odświętne dresy, potem szybki rajdzik na środek jezdni i szarpanina. Czasem jeszcze jakiś kamyk zdążył polecieć, ale wtedy już na miejscu była policja.



Bo spokój był właśnie dzięki temu, że we wszystkich możliwych zapalnych punktach byli policjanci. Spokojni, nie prowokujący, informujący spokojnie, że ulica zamknięta, ale błyskawicznie szybcy i zdecydowani, kiedy tylko pojawił się maleńki ślad "dymu". Widać, że mają lata doświadczeń w takiej robocie. Podejrzewam, że dzisiaj się nie spocili nawet za mocno.











Jak znam życie, młodzież się jeszcze pogoniła po osiedlach, może spaliła jakiś samochód albo dwa. Czyli - jak na wcześniejsze przypadki tego miasta i na wielkie obawy przed niedzielą - niemalże atmosfera szkółki niedzielnej.

Cała akcja zaczęła się gdzieś w okolicach 9 rano, przed 13, kiedy otwierają sklepy, w centrum miasta praktycznie nie było śladów, że tu jakieś parady protesty i demonstracje się odbywały. Tłumy ludzi na zakupach, na spacerach - bo ładny dzień był. Jak w normalnym mieście.

31.10.2008

W Belfaście "cofną czas"?

W najbliższą niedzielę może okazać się, czy linie konfliktu w Irlandii Północnej zostały naprawdę głęboko pogrzebane. 2 listopada w Belfaście planowane są dwie parady powitalna defilada brytyjskich żołnierzy wracających z Afganistanu oraz kontrdemonstracja, podczas której Sinn Fein protestować ma przeciw brytyjskim interwencjom w różnych krajach. Chodzi o Afganistan, ale chodzi również o Irlandię...

2 listopada w centrum Belfastu znów może być gorąco. W środku miasta w samo południe mogą spotkać się bowiem ludzie, którzy wciąż stoją po dwóch stronach mentalnych barykad. I istnieje duże niebezpieczeństwo że w Belfaście nagle czas może się cofnąć o jakieś dwie, trzy dekady. Miejmy nadzieję, że się nie cofnie, nawet na krótki moment. Ale to, co ma zdarzyć się w niedzielne popołudnie, nieprzyjemnie przypomina ciągnięcie śpiącego tygrysa za ogon...

A co ma się wydarzyć? Zacznijmy po kolei – część brytyjskiego kontyngentu niedawno wróciła do domu po odsłużeniu swej tury w afgańskiej prowincji Helman. Część z oddziałów pochodziła właśnie z Irlandii Północnej – byli to zarówno żołnierze uczestniczący w walkach, jak i personel szpitala wojskowego. W najbliższą niedzielę oddziały mają przemaszerować przez centrum Belfastu, by przywitać się z mieszkańcami. I na pewno wiele setek belfastczyków wyjdzie na Donegall Square, by poklaskać swoim żołnierzom – i pewne jest, że wśród nich znajdzie się wielu członków paramilitarnych probrytyjskich organizacji.

Spotkają się w centrum?

Problem w tym, że na tym samym placu, w sercu Belfastu, przed pomnikiem królowej Wiktorii oraz wielkim, klasycystycznym gmachem ratusza, ma też się odbyć demonstracja zorganizowana przez Sinn Fein. Partia ta, zwana „polityczną przybudówką IRA”, protestować ma przeciwko militarnym interwencjom Wielkiej Brytanii w innych krajach. Afganistan Afganistanem, ale pamięć wśród republikańskiej części Ulsterczyków pozostaje silna. Dziesięć lat temu na ulicach ich miast i miasteczek widać było patrole brytyjskiej armii. W Belfaście stały wojskowe wieże strażnicze. A co najważniejsze, od kul brytyjskich żołnierzy zginęły dziesiątki Irlandczyków z Północny. Klaskanie ludziom w takich samych mundurach, w jakich służyli komandosi, którzy rozstrzelali demonstrację w Derry podczas „Krwawej Niedzieli” może rzeczywiście wydawać się im niestosowne.

Przedstawiciele Sinn Fein nie odmawiają żołnierzom godnego powitania. Uważają, że bardziej stosowna byłaby jednak spokojna, bardziej rodzinna uroczystość, zorganizowana w kościele lub jakimś innym miejscu publicznym, bo przemarsz wojska przez centrum miasta może budzić mieszane uczucia. Szereg organizacji reprezentujących osoby, których krewni zostali zabici przez wojska podczas „Troubles” - północnoirlandzkiego konfliktu – do ostaniej chwili wzywało ministerstwo obrony do odwołania marszu. - Nie sprzeciwiamy się temu, że bliscy chcą powitać swych ukochanych wracających do domu - mówiła na łamach „Belfast Telegraph” Clara Reilly, pokojowa aktywistka związana z Sinn Fein. - Jednak takie powitanie powinno być godne, a nie wywoływać nowe podziały.

Jakby tego było mało, swą obecność zapowiedzieli członkowie radykalnych lewicowych po-irowskich organizacji – sama IRA, jak również Sinn Fein, to organizacje o raczej lewicowym charakterze, więc wszystko, co jest bardziej w lewo i zapowiada protest, może naprawdę zapowiadać kłopoty – którzy już jawnie chcą głosić protest przeciw brytyjskiemu imperializmowi widocznemu w Afganistanie, ale i przejawiającemu się w „okupacji” Irlandii Północnej.

Strach między rozsądkiem a radykalizmem

O tym, co zdarzyć się może w niedzielę, mówi się w Irlandii Północnej już od dobrych kilku dni. Nawet w miejscowościach oddalonych od Belfastu daje się wyczuć, że ludzie boją się, iż może stać się coś niedobrego. – To wszystko jest niepojęte, to jakby włączyła się jakaś cholerna maszyna czasu i cofnęła nas o 10 czy 15 lat – dziwi się Scott, menadżer jednej z restauracji w Bangor, nadmorskim kurorcie odległym mniej więcej 30 kilometrów od Belfastu. – Nie wiem, czy komuś zależy na tym, by w tym kraju znów wszystko zaczęło się pieprzyć...?

Bo ludzie z Sześciu Hrabstw – a przynajmniej zdecydowana ich większość - starają się sami uporządkować swe bolesne wspomnienia. Znaleźć dla nich jakiś sens. Lokalna telewizja jako jeden z głównych nurtów swej publicystyki przyjęła właśnie próbę podjęcia rozliczeń. Próbę podejmowaną przez obie strony konfliktu – oczywiście, można zarzucić, że trochę lepiej są traktowane racje lojalistów, a IRA nie ma tu opinii romantycznych bojowników o jedną Irlandię, tylko raczej terrorystów, ale ważne jest to, że już dekadę po ostatnich krwawych wydarzeniach rozmawia się tu o bolesnej przeszłości w cywilizowany sposób.

Oby najbliższa niedziela tego nie zmieniła. Bo mimo wszystko radykałów też tutaj nie brakuje. Będzie to również poważny test dla stabilności rządów w Belfaście – w koalicji są bowiem partie, których liderzy będą w niedzielę brać udział w dwóch różnych demonstracjach. Jeśli test zostanie zdany pomyślnie – nawet z małymi poprawkami – to widma wojny domowej będą już tylko coraz częściej tłem programów historycznych. Gorzej, jeśli w Belfaście w niedzielę cofnie się czas.

----------------------------------------------------------------------------------
Tekst ukaże się też dzisiaj na portalu Linkpolska

A takie rzeczy działy się w Bangor i Belfaście w maju ubiegłego roku.


A to obrazki z miłego sercu każdego Polaka Kilcooley - dzielnicy sympatycznych bangorskich protestantów. Też sprzed nieco ponad roku.

30.10.2008

Multimedium

Wpis na tzw. szybkości. Siedzę sobie i dłubię - wynik dłubania powinien się wkrótce pojawić - pudło sobie gra i w przerwie reklamowej pojawiła się bbc-owska zajawka o koncertach w ramach mega festiwalu muzycznego PROMS. Ten projekt to temat na odrębne opowiadanie, w skrócie - w Londynie przez długie tygodnie trwa wielki festiwal muzyczny, na którym najpierw występują gwiazdy muzyki poważnej - latem widziałem w ramach tego cyklu dwa koncerty i trochę mnie wgniotło, grał też m.in. Nigel Kennedy - w "sekcji jazzowej" pojawił się z polskimi muzykami, teraz zaś grają "elektro proms". Czyli wszystko co wzmacniacza potrzebuje pojawia się świetnie nagłośnione (na boga, dlaczego polska telewizja, obojętnie jaka, nie jest w stanie zrobić dźwięku koncertu jak na za chwilę załączonych przykładach), często z towarzystwem chóru bądź innych klasycznych "pomocy". No i najważniejsze - to nic, że jeden z kanałów ichniejszej publicznej, do którego nie jest potrzebna żadna kablówka, w wieczornym prajmtajmie daje na żywo te koncerty, to jeszcze można jes sobie potem w bardzo dobrej jakości obejrzeć w necie.
Polecam kliknąć. Jest Oasis (ale sie zestarzeli ;), dawno ich nie widziałem, mi się podoba tak gdzieś 1.16 godz., tak się robi prawie kryzys wieku średniego ;); jest też moje osobiste odkrycie - bo pewnie jest to szeroko znane i tylko ja mało kumaty - the streets.
Z racji tego, że to wpis na szybko (bo pewno niedługo naprawdę pojawi się seria, gdyż dzieje się, a 2 listopada to wogle dziać się będzie ...) to na razie na tyle...

28.10.2008

Kilka pytań ważkich i nie

Ze zdziwieniem lekkim spostrzegłem, że to koniec października się powoli zbliża. To w zasadzie uwaga bez sensu, bo nic się z nią nie wiąże - no może chyba rocznica szarży lekkiej brygady, która chyba - nie wiem, nie sprawdzałem - jest tu okazją do jakiegoś święta brytyjskiej armii czy czegoś związanego z wzajemnym mordowaniem się. Stoją na placu maszty z flagami, pod nim lud okoliczny coś wtyka. O co chodzi - nie wiem. Może ktoś wie. Albo jak się dowiem, to poinformuję. Jakby oczywiście ktoś ciekawy był.
Pytań jednak takich, których rozwiązania do końca nie znam pojawiło się jednak ostatnio lokalnie kilka.
Do czego na przykład służy to pływające monstrum? Oczywiście, mam kilka podejrzeń, ale może jakiś fachowiec po prostu wie co to?



Podobnie nie wiadomo co tu się rozbiło i rdzewieje uroczo:



Zastanawiam się też, czy to Banksy, czy też naśladowca jakowyś:



No i dlaczego nie ma tego karła z garem złota na końcu tęczy? Czyżby przez kredit krancz ;]?

19.10.2008

Nowa czarnałajba


Generalnie było śmiesznie. Po dość długiej przerwie miałem okazje znów porobić nie tylko dla własnej frajdy/przyjemności/satysfakcji, ale i dla kogoś. Okazją było otwarcie po remoncie knajpy Czarnałajba w Bangorze. Jeszcze kilkanaście dni temu była to zwykła restauracyjka, o poziomie powiedzmy takim sobie, z małą garstką stałych klientów przychodzących ze dwa razy w tygodniu, z czasami zaglądającymi w weekend turystami. O taka restauracja nad pubem. Bez szału zarówno jeśli chodzi o wygląd w środku, jak i o menu.
No ale od pewnego czasu jest w knajpie nowy menago. Najwyraźniej ma plan. Za pub na dole jeszcze się nie zabrał - chociaż i tak zmierza w kierunku zrobienia z niego rock-pubu, a nie takiego typowo irlandzkiego pubu dla miejscowych leśnych dziadków, za to odmienił nie do poznania (i nie do łodzi) restaurację. Inne meble, inne dywany, inne ściany, inne oświetlenie, inne menu (przy okazji poleciał stary szef kuchni, a przybył nowy, młody i z Belfastu), inna klientela. Postawił na "posh".

W sobotę wieczorem było huczne otwarcie. Huczne, to znaczy do pierwszej w nocy. - Eh, w Dublinie to lepiej było, do drugiej można było mieć otwarte - żalił się potem Scott - czyli menago. Kiedy powiedziałem, że w moim rodzinnym kraju są przybytki pijackie, z których można wypełznąć wprost w przerażająco jasne słońce poranka, chyba mi nie uwierzył.
Niemniej - jakby otworzył taki klubik w jakimś studenckim polskim mieście, to mógłby zrobić niezły biznesik. Tak mi się zdaje.

14.10.2008

Dygresje drogowe

Szybki wpis jeszcze a propos podróżowania. Brytyjczycy ostatnio się trochę martwią, bo liczba śmiertelnych wypadków podskoczyła im o jakiś ułamek procenta - co i tak nie zmienia faktu, że drogi UK są jednymi z najbezpieczniejszych w Europie. Starają się więc jakoś z tym walczyć, chociaż na przykład nie zmniejszyli limitu dopuszczalnego poziomu alkoholu we krwi (wciąż jest to 0,8 promila), uważając że lekko podchmieleni kierowcy są o wiele mniejszym zagrożeniem niż mocno napici, a w ogóle największym niebezpieczeństwem jest lekkomyślna, szybka jazda.
No i bombardują społeczeństwo reklamami społecznymi. Nie ma zmiłuj - przed popularnymi programami, w przerwie meczów reprezentacji, przed serialami.
Wyobrażacie sobie, że taki klip (ostrzegam, jest mocny) w PL puszczają? Myślę, że niekiedy metoda ostrego strzału w psychikę jest jedyną chociaż częściowo skuteczną...

12.10.2008

Z trasy...

Starając się podsumować moją nieobecność, trochę się poniżej rozpisałem.
Jedną z ciekawszych grup historycznych źródeł są listy lub notatki z podróży. Czytanie opowieści włoskich mieszczan z podróży do Jerozolimy we wczesnym średniowieczu lub francuskiego hrabiego podróżującego po Rosji w XVIII wieku to niezła zabawa...
Kiedyś podróżujący mieli więcej czasu, by przyjrzeć się mijanej okolicy. Dzisiaj tanie linie lotnicze, autostrady, pociągi pozwalają nam tylko na migawkowe spojrzenia (ja wiem, że to wszystko straszne banały, no ale jakieś wprowadzenie chcę zrobić...). Podróż robi się "zunifikowana". To pomaga, bo przecież nie gubimy się dzięki ogólnie przyjętym znakom informacyjnym na dworcach czy lotniskach czy ulicach (oczywiście, przede wszystkim w tzw. zachodniej części świata); ale z drugiej strony powoduje, że wiele miejsc zlewa się w jedno.
Podróżując w dużej części porównujemy. Patrzymy jak inaczej ludzie żyją od nas. Jak inaczej wyglądają ich domy, ulice, samochody, co kupują w sklepach, jak się bawią. Ile zarabiają i jak pracują.
No i generalnie się gapimy.
A jak człowiek patrzy, i do tego zastanawia się chociaż trochę nad tym co widzi, to może się czasem nawet zapyta.
Ja w każdym razie zastanawiam się dlaczego i jeszcze jak długo droga do granicy w Świecku będzie wyglądać jak jakiś porąbany horror. TIR jadący za TIR-em, strach, że ktoś z przeciwka zdecyduje się na manewr kamikadze - wyprzedzanie. Dlaczego w naszej ojczyźnie, gdzie też już kruszynki chleba raczej z ziemi się nie podnosi przez uszanowanie dla darów nieba, budowa kilkuset kilometrów autostrad jest zadaniem przekraczającym zdolności kolejnych naszych elit władzy, przez co z mojej rodzinnej komturii do granicy z naszymi germańskimi braćmi jedzie tyle samo, jeśli nie dłużej, jak przez cały dojczland?
Dlaczego Niemcom chce się stawiać "stadami" wielkie wiatraki dające im darmowy prąd, a w naszej ojczyźnie tylko się o tym gada?
To takie dwa pytania porównujące, z początku podróży, bo potem patrzy się tylko. No ale pytania nasuwają się dalej. Dlaczego Belgowie (Beldzy?) tak się obcałowują przy powitaniu. Cmok cmok w policzki za każdy razem - obojętnie w jakiejkolwiek konfiguracji - chłopiec z chłopcem, dziewczynka z dziewczynką, dziewczynka z chłopcem, i to jeszcze wcale nie przy bliskich zażyłościach, tylko w szerokim kręgu znajomych.
Kolejne belgijskie pytanie - jakim cudem udało się w Namur wybudować tyle mostów? To pytanie oczywiście jest z tzw. drugim dnem (zainteresowanym polecam poguglać na temat wirtualnego drugiego mostu w mej komturii; po krótkim pobycie tamże i zorientowaniu się w sytuacji, doszedłem do wniosku, że to chyba jeszcze gorzej niż z autostradami, a poza tym wyszło chyba na to, że w niektórych niegdysiejszych sporach to niestety ja miałem rację (no ale to już naprawdę za daleka i zrozumiała naprawdę dla promila czytelników dygresja)).

Wracając do Namur - niewiele ponad stutysięczne miasto (ładniutkie, z potężną cytadelą rozłożona na wzgórzu górującym nad miastem) ma chyba pięć mostów. No ale nie mają takiej ładnej fontanki za milion euro, o!
No i pytanie belgijskie chyba najważniejsze - gdzie urodził się Hercules Poirot i czemu może właśnie w Yvoir?
No i kto zaprojektował dworzec w Liege? Bo chciałbym taki dworzec u siebie.

Pytań jest jeszcze mnóstwo, bo przecież czemu Belgowie słyną z czekolad i gofrów?

Czemu Holendrzy są rowerowym narodem?

I dlaczego kierownik pociągu z Brukseli do Amsterdamu jest w stanie zapowiedzieć kolejne stacja, a także ostrzec o problemach z przesiadkami spowodowanymi utrudnieniami na innej trasie w czterech różnych językach (francuski, niderlandzki, angielski i niemiecki, a przed Schiphol - podziemną stacją pod amsterdamskim lotniskiem kolosem - się nawet popisał i po hiszpańsku i włosku jeszcze dorzucił)?
Dygresje z wyjazdu się pojawią jeszcze pewnie od czasu do czasu, ale ulsterski ląd też już niedługo obrodzi kolejnym tematem.

5.10.2008

Wznowienie w tercji neutralnej

Powróciłem na ulsterski ląd. Wrażenia z wyjazdu zamieszczę wnet - bowiem podróże kształcą, jak mawiają górale - teraz zaś krótka historia z ulsterskiej historii.
O marszu w Derry - Londonderry to będzie, bo 40 rocznica tego wydarzenia właśnie dzisiaj przypada.
Czterdzieści lat temu bowiem na ulicach Londonderry policja brutalnie rozpędziła pokojową demonstrację żądająca przestrzegania praw człowieka. Tak zaczęły się „The Troubles” - „Kłopoty” - tak dość łagodnie nazwana wojna domowa w Irlandii Północnej.
Rok 1968 był dziwnym rokiem – niepokoje i protesty przetaczały się przez cały świat. W Polsce mieliśmy Marzec – intrygujące podobieństwo czasowe zakrętów historycznych Polski i Irlandii zasługuje na odrębną opowieść (bo oprócz `68 mieliśmy i inne podobnie umiejscowione w czasie), we Francji w maju `68 wydawało się już, że wybuchła kolejna, studencko – robotnicza rewolucja. W Czechach wybucha Praska Wiosna, zduszona później interwencją wojsk Układu Warszawskiego. W Stanach Zjednoczonych rodzi się i rośnie w siłę Amerykański Ruch Praw Obywatelskich, walczący o równouprawnienie białej i kolorowej ludności, rodzi się też ruch Black Power, a tylko niewiele brakuje do ogólnokrajowych zamieszek, kiedy od kul zamachowca ginie Martin Luther King. W Meksyku dziesięć dni przed rozpoczęciem Igrzysk Olimpijskich policja masakruje protestujących studentów...
To naprawdę był ciekawy rok. A w Irlandii Północnej, w której napięcie narastało od lat – a nawet od wieków, bo początki konfliktu datować można nawet na wczesne średniowiecze, na stos wzajemnej wrogości padła iskra, która rozpaliła konflikt. Konflikt, który zabrał przez trzy dekady życie ponad trzem tysiącom ludzi.
5.10.1968
To była w miarę pogodna październikowa sobota. Kilkusetosobowa grupa demonstrantów szła przez ulice Londonderry (katolikom i republikanom ta nazwa nawet nie przechodzi przez gardło – dla nich to miasto nazywa się Derry) protestując przeciwko dyskryminacji katolickiej części społeczności.
Pokojowy przemarsz zakończył się na potrójnym policyjnym kordonie w zasadzie jeszcze nim na dobre się zaczął. Demonstranci chcieli wejść na Duke Street, tą zaś ulicę zamknął dla przemarszu minister spraw wewnętrznych Irlandii Północnej William Craig. Policja wezwała demonstrantów do rozejścia się, a po chwili w ruch poszły pałki i armatki wodne. Demonstranci zaszokowani byli brutalnością i bezwzględnością policji. Ponad trzydzieści osób zostało rannych, w tym wiele kobiet oraz dzieci. Policyjne pałki rozbiły też głowę posła do angielskiego i północnoirlandzkiego parlamentu Gerry`ego Fitta. Polityk mówił potem, że policjanci zachowywali się jak żołnierze na froncie... Przez dwa następne dni w mieście toczyły się zamieszki. Policjanci pacyfikowali wszelkie zgromadzenia, demonstranci obrzucali funkcjonariuszy butelkami z benzyną. Jednak nikt chyba wtedy nie przypuszczał, że właśnie zostały uwolnione z klatki demony...
Preludium
Kilkanaście miesięcy wcześniej – na fali przebiegające przez cały świat ducha zmian – powstało Stowarzyszenie Praw Obywatelskich w Irlandii Północnej (NICRA). Głównym punktem programu była postulowana reforma wyborów samorządowych. Dotąd obowiązywał dość dziwny system, w którym głosować mogli jedynie właściciele lub najemcy domów – stąd w zasadzie na jedno gospodarstwo domowe przypadał jeden głos. Członkowie NICRA chcieli wprowadzenia zasady „jeden człowiek – jeden głos” - wtedy również katolicka część społeczności miałaby większy wpływ na lokalne władze.
Z tym był od lat problem – bo mimo tego, że w Derry podział na społeczność katolicką (republikańską) oraz protestancką (lojalistyczną) był mniej więcej równy, a nawet z lekką przewagą katolików – to we władzach karty rozgrywali protestanci. Oni decydowali między innymi o rozdziale mieszkań komunalnych. Stąd katolicy musieli żyć często w o wiele gorszych warunkach niż protestanci – jeśli w ogóle dostawali mieszkanie. Przykładem może być chociażby sytuacja, kiedy 19-letnia sekretarka jednego z lokalnych lojalistycznych polityków dostała mieszkania przed wielodzietną katolicką rodziną. Z podobnymi przykładami nierównego traktowania katolicy spotykali się również na przykład przy zatrudnianiu w publicznym sektorze.
Członkowie NICRA próbowali różnych akcji protestacyjnych, okupowali mieszkania przyznawane protestantom „poza kolejnością” - i byli stamtąd brutalnie wyrzucani przez policję i unionistyczne paramilitarne bojówki, w końcu zdecydowali się na przeprowadzenie marszu protestacyjnego przez centrum Derry...
Pokłosie
Brutalna akcja policji została sfilmowana przez telewizyjne ekipy i pokazana na całym świecie. Największe oburzenie wywołała oczywiście w Republice Irlandii – a także wśród katolickich mieszkańców Ulsteru, a oliwy do ognia dodały wypowiedzi ministra Wiliama Craiga, który twierdził, że policja postąpiła prawidłowo, a o samych demonstrantach mówił pogardliwie i lekceważąco. Po dwóch dniach w Londonderry zrobiło się spokojniej, ale wrzenie przeniosło się do Belfastu. Tam ponad dwa tysiące studentów usiłowało przemaszerować pod Ratusz, ale na ich drodze stanęła lojalistyczna kontrdemonstracja. Pęknięcie w ulsterskim społeczeństwie robiło się coraz wyraźniejsze. Do głosu zaczęły dochodzić ekstremistyczne ugrupowania, na ulicach północnoirlandzkich miast i miasteczek pojawiły się oddziały brytyjskiej armii. Reformy, które próbował podjąć rząd, okazały się spóźnione. Cztery lata później, podczas kolejnej pokojowej demonstracji w Derry – marsz zorganizowaniu przeciw prawu pozwalającemu zatrzymać i internować każdego Irlandczyka podejrzewanego o terroryzm, oddziały brytyjskich spadochroniarzy otworzyły ogień do protestujących. Zginęło czternaście osób. „Krwawa niedziela” na wiele lat zamknęła możliwość jakiekolwiek dialogu. Ulster zaczął spływać krwią.

A co tytułu. Belfast Giants prowadzą w hokejowej ekstraklasie UK. W najbliższych dniach mam zamiar zobaczyć na żywo, czy tutejsi ślizgacze z kijkami już przeskoczyli w poziomie naszych lodowych orzełów (obawiam się, że tak...)

5.09.2008

Okieanik, kak tiebia zawut (2) - Plaża jest, góry również

Z Downpatrick ruszyliśmy już w stronę wybrzeża. Kilkanaście mil od miejsca pochówku Św. Patryka nad brzegiem Morza Irlandzkiego znajduje się mała mieścina o nazwie Newcastle. Leży nad morzem, ale leży także u podnóża tutejszych gór (swoją drogą, przez całą szkolna edukację, widząc na lekcjach geografii rozwieszoną obok tablicy mapę Polski wbiło się nam do głowy takie jakieś dziwne przekonanie, że góry to z zasady muszą być daleko od morza; więc obraz górskich szczytów (no, powiedzmy szczytów, ale chmury czasem trochę je zakrywają...) nad brzegiem morza jest widokiem dość egzotycznym ;) ). Góry mają niecałe 900 metrów wysokości, ale poziom morza jest tuż tuż, więc jest to jakby 900 metrów dość wyraźniej różnicy - widać je prawie tak jak z Karpacza Śnieżka jest widoczna.

O górach - do których muszę się kiedyś dobrać - fajnie napisano tutaj.
My zjechaliśmy na wybrzeże. Pod Newcastle znajduje się jedna z największych piaszczytych plaż w tym rejonie Irlandii Północnej. No, jest duża. Długa i szeroka. Do morza od początku plaży, zwłaszcza jak jest odpływ, to chyba z pół kilometra może być.
Potem pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża trasą A2. O czym w następnym odcinku
A na koniec coś z zupełnie innej beczki. Żart z tutejszego programu rozrywkowego (generalnie hardkor nie disko, u nas KRRiTv po jednym odcinku chyba zamykałaby całą telewizję, Majewski i Wojewódzki mogą mammalsić).
Gary Glitter po wyjściu z wietnamskiego więzienia stwierdził, że chce teraz wrócić do Anglii, osiedlić się gdzieś i mieć dzieci.
;]

2.09.2008

Narnia


Pierwszy raz zupełnie przypadkiem dotarliśmy tam z Franzem. Franz patrzył na korony drzew dość ostrożnie, a my byliśmy dość oszołomieni atmosferą tego lasu w pochmurne popołudnie. Teraz świeciło słońce trochę bardziej. Ale niesamowitość pozostała...

C.S. Lewis, autor "Opowieści z Narnii" mieszkał w dzieciństwie niedaleko. Chodził tu na spacery. Po drodze, między jego domem na przedmieściach Belfastu a parkiem w Crawfordsburn stała przy pewnym domu dziwna, stara latarnia. Po wielu, wielu latach, gdy mały Jack (nie lubił swoich imion Clive Staples, w sumie nie dziwi ;), a imię Jack przybrał po swym ukochanym psie Jacksie, który zginął gdy on miał ze cztery lata) stał się szanowanym profesorem C. S. Lewisem na uniwersytecie w Cambridge, latarnia stanęła w środku lasu podobnego do zakątków Crawfordsburn Park. Dzisiaj, po osiemdziesięciu ponad latach od tamtych dni, kiedy przyszły pisarz wspinał się z piasków plaży nad prowadzącą do Belfastu zatoką, ten las nie jest już taki dziki, wydeptane ścieżki zastąpiły szlaki sypane tłuczniem, ale gdzieś wciąż chyba czuć zapach Narnii.
O tym miejscu i samym Lewisie - podobno właśnie na nim jego oksfordzki przyjaciel wzorował zachowanie... entów - szykuję większą opowieść. Jak się pojawi, dam znać.

29.08.2008

Valles Angelorum

Zupełnym przypadkiem udało mi się zobaczyć wnętrze najstarszego kościoła w Bangor. Pisałem już o jego historii w jednym z pierwszych odcinków, teraz jeszcze coś dorzucę "do pieca".
Sam kościół - pierwszy klasztor założył tu święty Comgall w 588 roku - w środku rozczarowuje. Odnowiono go w surowym protestanckim stylu, najstarszą jego częścią jest XIV wieczna kruchta. Tam zresztą znajduje się również pochodzące z 1620 roku epitafium.

Z zabytków najnowszych oprowadzający po świątyni kościelny (?) był bardzo dumny, i demonstrował z wyraźną czcią... zydel, na którym siedział jeden z gości uroczystości koronacyjnej królowej Elżbiety II. Zydel opatrzony zresztą certyfikatem jest, więc nie ma to tamto...

No ale o co chodzi z tym tytułem - zapyta ktoś. To po łacinie "Anielska dolina" - uściślam, że tak właśnie napisane było w kościele, ja jako humanista bez łaciny i greki jestem usprawiedliwiony, gdyż na studiach język Marka Aureliusza był nieobowiązkowym fakultetem, a ja jestem dość nieobowiązkowy - i wiąże się z legendą o świętym Patryku. Otóż patron Irlandii przepływając u wybrzeży wyspy w miejscu gdzie dzisiaj znajduje się Bangor miał wizję aniołów zstępujących w to miejsce. Powiedział o tym swym uczniom, po latach jego następcy może właśnie dlatego zdecydowali się na zbudowanie tu klasztoru... Historia dość ładna, ciekawe czy dzisiaj św. Patryk również zobaczyłby w Bangor anioły. Być może więcej byłoby węży, które znów musiałby wygnać do morza. Ale kto tam wie, jak na świat patrzą święci. A o Patryku to pewnie jeszcze nie raz napiszę.

27.08.2008

Bankholidaj czyli picie i jedzenie

Długie weekendy to nie tylko polski wynalazek. Brytole też mają takowe, konstruując je ze swych świąt zwanych Bank Holiday. Generalnie przez trzy dni wielki pochlej i wyżerka, po takim długim weekendzie przychodzą do pracy lekko powyginani i pierwsze pytanie: A dużo wypiłeś?...
No i tak siedząc sobie w miniony poniedziałek - ostatni dzień długiego weekendu - w przerwie między noszeniem pojemników z pustymi butlami gadałem sobie z jednym z kelnerów o piciu i innych tematach kulinarnych. Ivan, chociaż twierdzi, że lekarz teraz pozwala mu pić tylko trochę czerwonego wina, niezmiernie zainteresowany jest polskim sposobem na poniewieranie się. Miał świadomość, że polska wódka jest ciut mocniejsza od tutejszej (ta ma jakieś 37-38 proc), natomiast trochę przeraziła go opowieść o śliwowicy. Do tego śliwowicy pitej z "normalnych" kieliszków, a nie tutejszych naparstków. Mam wrażenie, że chyba uważał, że odrobinę ściemniam... Myślałem, żeby mu załatwić jakąś małą śliwowicę, ale to mogłoby biedaka zabić...
Potem temat zszedł na herbatę. Mina Ivana na wieść o tym, że można herbatę pić BEZ MLEKA, do tego jeszcze z CYTRYNĄ i uważać to za całkiem niezły wynalazek była doprawdy nie do opisania... Potem zeszło na kulinaria. Moja opowieść o flakach go trochę zaskoczyła, ale tylko trochę. Bo powiedział: - Wiesz, to trochę podobne jest do szkockiego haggis. Jak sprawdziłem, z czego i jak jest robiony ów szkocki specjał, to uznałem, że zostaję przy flakach. Chociaż może kiedyś z perwersyjnej ciekawości go spróbuję. Ale na czczo... ;)
A jeszcze jedno spostrzeżenie związane z Bank Holiday. Po południu był koncert w tutejszym parku. Jakaś pani śpiewała jazz - zresztą dość kiepsko. Przed sceną ludzie siedzą sobie na leżakach, porozstawiane stoliczki, na stoliczkach przekąski, kieliszki z winem, tak fajnie piknikowo i relaksacyjnie. Miałem okazje widzieć trochę takich plenerowych imprez w moim mieście. U nas od razu pojawiłyby się jakieś petronele, a do tego straż miejska miałaby łowy "za picie alkoholu w miejscu publicznym" nie zwracając oczywiście uwagi na petroneli. Tu petroneli nie było, mundurowi dyskretnie obserwowali sytuację gdzieś z boku, a ludzie wyraźnie dobrze się bawili.

23.08.2008

Okieanik, kak tiebia zawut (1) - Patryk nad dołkiem

Czas na małe remanenty i pierwszy odcinek relacji z wypraw wzdłuż Irlandii Północnej. Wyprawy wszerz planowane są na później. I to naprawdę na serio napisane jest - najfajniejsza trasa w Ulsterze to właśnie wyprawa WZDŁUŻ wybrzeża...
No ale zanim dojechaliśmy nad morze, a potem nad ocean, przejechaliśmy przez kilka naprawdę ciekawych miejsc. Pierwszy odcinek będzie więc zdecydowanie bardziej lądowy. Pierwszym przystankiem za Bangorem było miasteczko Newtownards, a w zasadzie wieża na wzgórzu przy tym miasteczku. Miasteczko, mimo, że zupełnie niepozorne, ma jednak imponującą historię. Na północnoirlandzkie warunki to zresztą całkiem spore miasteczko. Miasto, można by powiedzieć. Z blisko 30 tysiącami mieszkańców. A historia tej miejscowości zaczyna się w 545 roku. Wtedy to święty Finian założył klasztor w miejscu dzisiejszego miasta. Klasztor potem zniszczyli wikingowie, w XII wieku zaczęła się rozrastać osada Normanów, którzy podbili Irlandię, a dzisiejsza nazwa wzięła się z czasów kolonizacji Irlandii przez Anglików w XVII wieku - wtedy to przywieziono tam mnóstwo szkockich osadników i stąd Nowe Miasto Ards. Więcej o historii Newtownards (po angielsku) tutaj.
W Newtownards zatrzymalismy się, by wejść na Scrabo Tower.


Z wieży, stojącej na wulkanicznym wzgórzu roztacza się naprawdę imponujący widok na całą okolicę. W pogodne, chłodne dni spokojnie można zobaczyć Belfast. Kiedy myśmy tam byli niestety było trochę parno, więc Belfast skrył się za mgłą na horyzoncie. Zza zatoką wyłoniła się za to Szkocja.





Z Newtownards ruszyliśmy w stronę Downpatrick, by tam zobaczyć grób św. Patryka. Swoją drogą, byłem przekonany, że patron Zielonej Wyspy spoczywa gdzieś bardziej na południu, już na terenie Republiki, okazuje się jednak, że nie. To tak nawiasem mówiąc jeden z kolejnych dowodów na to, że Irlandia jest jedna - a podział na N.I. i Eire to tylko wynik polityczno - historycznych zawiłości losu.
W drodze do Downpatrick przejeżdżaliśmy przez miejscowość Killyleagh - nazwa pochodzi od irlandzkiego "kościół potomków bohatera", ale doprawdy nie potrafię tego wytłumaczyć ;) - a tam zaskoczyła nas pewna prywatna nieruchomość.



Się mieszka, jak widać. Typowy socjal...



Nawiasem mówiąc z tego niewiele ponad dwutysięcznego miasteczka pochodzi David Healy, gwiazdor reprezentacji Irlandii Północnej



No i w końcu dotarliśmy do Downpatrick. Ciekawostką jest to, że miasto jest najniżej położonym terenem w Irlandii. Jego część znajduje się nawet w depresji. To oczywiście oznacza, że jest poniżej poziomu morza, a nie że mieszkańcy chodzą z nosami spuszczonymi na kwintę ;)
Sam grób świętego Patryka jest zaskakująco niepozorny. Wielki głaz z wyrytym celtycką czcionką imieniem i... tyle. Ale tak chyba najlepiej. Skromnie i bez przepychu.


Tuż obok cmentarza i katedry - ładna, ale bez przesady, gotyk na dotyk w tym wypadku wygrywa mniej więcej tak jak Usain Bolt na setkę na Igrzyskach - znajduje się muzeum. Mieści się w gmachu dawnego więzienia.

Eksponaty to trochę mydło i powidło - wśród tych poświęconych tzw. czasom współczesnym znalazł się m.in. legendarny "spektracz".

Eh, łza się prawie w oku zakręciła, gdy przypomniałem sobie czasy podstawówki, kiedy z kumplami w nabożnej ciszy siedzieliśmy u kolegi posiadającego ten sprzęt, czekając, aż z podrasowanego "kasprzaka" wgra się z kasety gra. Trzeba było regulować głowicę, odpowiednio ułożyć na stole kable i oczywiście zachować absolutny spokój w czasie pisków i bzyków... Dzisiaj, moje dziatki, to już zupełnie nie te emocje ;)
Wracając do muzeum. Mimo, że nie ma tam żadnych rewelacyjnych eksponatów, to daje do myślenia, jak tamtejsi kustosze potrafili właśnie prawie z niczego stworzyć całkiem ciekawe miejsce. W więziennych celach ustawiono figury ubrane w stroje z różnych epok "świetności" tegoż zakładu wychowawczego. Z głośników podczas zwiedzania krzyczy na nas klawisz. Jest klimacik.
No a w tzw. sali ekspozycyjnej świetnym pomysłem do skopiowania w naszych muzeach są różne gadżety historyczne dla dzieci. Dla małych dzieci no i dla starych dzieci też ;) Można na przykład zabawić się w archeologa i spróbować poskładać antyczne naczynie.

Można też - co oczywiście zainteresowało mnie dość mocno - przymierzyć elementy normańskiego (chyba) uzbrojenia.

Aha, i tak na marginesie - muzeum zwiedza się za darmo, a obsługa jest przemiła i chętna do wyjaśnień.
CDN

20.08.2008

Z Belfastu...



Albo jakiś fanklub - co byłoby odkryciem na miarę przewrotu kopernikańskiego, albo ku(L)edzy z warsiawki ;)