17.07.2010

Ardoyne 2010

Recreational rioting. To nowe słowo w bogatym słowniku Belfastu.



Ardoyne, 15 lipca, dochodzi powoli północ. Czwarta noc zamieszek.

Zaczęło się – można by powiedzieć tradycyjnie, bo w sumie jest tak co roku – od przemarszu Oranżystów 12 lipca. Od lat wiadomo, że małe rondo na Crumlin Road jest miejscem zapalnym.
Jest już spokojniej niż w poprzednie noce – chociaż na rogu ulicy płonie samochód. Przed sklepami, gdzie jeszcze dzień wcześniej toczyły się ostre starcia z policją stoi kordon policyjnych pancernych samochodów i skutecznie blokuje wszelkie działania młodych zadymiarzy. Ci czają się za rogiem. Co jakiś czas zza rogu w stronę policyjnego „obozowiska” poleci jakiś kamień czy petarda. Widać, że po trzech nocach starć zadymiarze są jednak trochę już zmęczeni. Gapie robią zdjęcia płonącego wraku, na murku obok siedzą grupka młodych „zakapturzonych”. Smród palących się opon miesza się z zapachem trawki.



Za czasów The Troubles brytyjskie wojsko i policja w ogóle nie zapuszczały się na uliczki Ardoyne. Uznane zostały za strefę zbyt niebezpieczną, by ryzykować wysyłanie tam mundurowych. W dwudziestotysięcznej dzielnicy władze sprawowała Irlandzka Armia Republikańska. Dzisiaj też nie jest to miejsce, gdzie zwolennicy Królowej byliby mile widziani. Policja nie zapuszcza się tam w innych pojazdach, niż charakterystyczne opancerzone „klocki lego”. Ostatnio zresztą nawet wydano oficjalny komunikat, by „lekkie” radiowozy nie wjeżdżały na Ardoyne. Podobno radykałowie republikańscy weszli w posiadanie ciężkiej broni, ale prędzej od kuli w stronę samochodów mogłyby polecieć kamienie. A tego zwykłe auta raczej by nie wytrzymały.



Kamienie – i kule też - w stronę policji już w lipcowy gorący weekend 12-go zresztą latały. Zaczęło się od pokojowego protestu mieszkańców przeciwko przemarszowi Oranżystów. Oranżyści twierdzą, że nie przechodzą przez dzielnicę tylko obok, przed rzędem sklepów który ich zdaniem nie należy już do dzielnicy. Po mediacjach od dwóch czy trzech lat nie grają swych pieśni, tylko maszerują w ciszy. Komisja, zajmująca się paradami poleciła też, by paradujący Crumlin Road protestanci nie nieśli sztandarów UVF i UDA. Z tym bywa różnie. Tak czy siak, Irlandczycy mieszkający w Ardoyne nie chcą, by triumfalne pochody przechodziły w ich bezpośrednim sąsiedztwie. W tym roku zdecydowali się na „siedzący protest”. Kilkadziesiąt osób usiadło na ziemi, blokując ulicę. Policja uznała, że protest jest bezprawny i zaczęła wyciągać demonstrantów z kordonu. No i się zaczęło. Z osiedla natychmiast przybyły „posiłki” w postaci zamaskowanych nastolatków, którzy rozkręcili wielką zadymę z policją.

Było groźnie, bo z dachów sklepów poleciały kamienie, dość poważnie raniąc policjantkę. Padły też strzały z tłumu. W kolejnych dniach doszło do czegoś, co proboszcz miejscowej parafii Św. Krzyża, o. Gary Donegan określił jako „EuroDisneyland dla zadymiarzy”. Do Ardoyne przyjeżdżali młodzi rozrabiacy nie tylko z Belfastu, ale i nawet z Lurgan tylko po to, by „wakacyjnie” potłuc się z policją. Chłopcy w kominiarkach atakowali policyjne szeregi, natomiast wylansowane jak na wyjście do klubów dziewczęta robiły zdjęcia „komórkami”. To mogłoby być nawet śmieszne, gdyby nie to, że zwykli mieszkańcy Ardoyne przeżyli w swej dzielnicy piekło, kilkudziesięciu policjantów zostało poszkodowanych, a całe zadymy kosztowały grube dziesiątki tysięcy funtów, które mogły zostać wydane w inny, pożyteczny sposób.



Zza rogu wyskakuje grupka zamaskowanych nastolatków. W stronę policji leci petarda, potem jeden z atakujących, chroniąc się tarczą zaimprowizowaną z kawałka plastikowego dachu usiłuje rzucić kamieniem w ubranych w bojowe uniformy funkcjonariuszy. Dostaje szprycę z armatki wodnej, chwieje się na nogach, a po chwili obrywa jeszcze gumowym pociskiem. Gumowa kula staje się jednak trofeum walki z „oprawcą”. „Chcesz zrobić zdjęcie? Daj pięć dyszek” - śmieją się zakapturzeni chłopcy. Potem poważniej dodają, by nie fotografować ich twarzy. W kapturach pozują bez problemu, ku lekkiemu zaniepokojeniu niektórych dorosłych. „A to nie są jakieś policyjne wtyczki?” - pomrukują.



Harce z policją przerywa nagły wjazd „z flanki” kilkunastu radiowozów. „Kaptury” rozbiegają się po zaułkach, policja nawet tam się nie zapuszcza, zwłaszcza, że przed domami pojawiają się mieszkańcy, którzy nie za bardzo cieszą się z wizyty mundurowych. Dzielnica zaczyna szumieć, policja chwyta jednego z kamieniarzy i wycofuje się na swoje pozycje. „Zostawcie go, sk..syny!” - słychać krzyki. Świszcze jeszcze kilka kamieni, ale widać, że ta noc będzie już spokojna. Policja wraca na rondo, Ardoyne powoli zapada w ciszę...

31.05.2010

14.04.2010

Po 10.04.2010

18.03.2010

8.02.2010

List do Baroka (2)

Kontynuując opowieść o tygodniach minionych, Baroku Szanowny, chciałbym zauważyć, że w sumie Belfast to ma pecha. Bo na przykład jak ze znajomymi w Kraju Nadwiślańskim rozmawiam, to niektórzy na me stwierdzenie „a w Belfaście to czy tamto...” reagują dziwnym uśmiechem, mówiąc, że Belfast to im się z jednym kojarzy. W sumie fakt – Belfast, Bejrut, Bagdad, trzy wesołe miasta na B., no ale bez przesady. W sierpniu na przykład można było zobaczyć, że to miasto może mieć zupełnie inna twarz. Twarz miasta morskiego, miasta, skąd przecież wypłynął Titanic. Oczywiście, można się zastanawiać, czy nie wisi nad tym wszystkim jakaś klątwa, patrząc na losy tego statku, ale to temat na kolejną, zupełnie inną opowieść, zdecydowanie poza blogowanie wykraczającą.

Swoją drogą, jakiś dziwny styl mi wszedł. Notoryczne stawianie orzeczenia na końcu. Jak kurde Kołakowski w wykładach, phi.






No ale wracając do meritum. W sierpniu do Belfastu żaglowce przypłynęły. Wróć: w sierpniu do Belfastu przypłynęły żaglowce. Kilkadziesiąt pięknych okrętów, w tym także te z największych na świecie. Widok wypływającego z zatoki pod pełnymi żaglami portugalskiego Sagres najpierw wywołał szum zachwytów tłumu ludzi siedzącego na brzegach zatoki w Bangor, a potem, gdy statek powoli znikał na horyzoncie, wszyscy zaczęli klaskać. Wrażenie niesamowite.







Sama impreza w porcie w Belfaście to oczywiście klasyczny festyn pod patronatem. Tłumy ludzi, stoiska z żarciem z rożnych stron świata, tłumy ludzi, żaglowce przycumowane przy nabrzeżach – rejon Clarendon Dock dołączył do listy wymarzonych miejsc do zamieszkania, no ale jeszcze nie te progi..., tłumy ludzi, wesołe miasteczko z diabelskim młynem, tłumy ludzi i w sumie zadziwiająca jak na lato w Norn-Iron dobra pogoda.





Pamiętano też i o "Titanicu". Można było zwiedzić budynek dawnego biura projektowego stoczni H&W, zobaczyć arkusze planów legendarnego pasażerskiego liniowca, poczuć odrobinę tamtych czasów...





Wkrótce kolejna część wypominkowa, myślę, że też dorzuce jakieś story o Iris R., bo trochę smaczków się popojawiało. No i przy okazji też i o poważniejszych sprawach dziejących się w Northern Ireland.

11.01.2010

Mrs Robinson. Wersja z Belfastu

Nie jesteśmy Brazylią, jesteśmy Irlandią Północną – śpiewają piłkarscy fani z północy Zielonej Wyspy. Tymczasem to, co ostatnio dzieje się na szczytach władzy w Belfaście, trochę zaczyna przypominać brazylijską telenowelę. W jej efekcie premier rządu w Belfaście zdecydował odejść na sześć tygodni ze swego stanowiska.

Tak jak w każdej brazylijskiej telenoweli, jest tu zdrada, zakazana miłość, pieniądze i władza. Tylko, że wszystko dzieje się w Belfaście i okolicach, a nie w gorących plenerach Ameryki Południowej.

W Irlandii Północnej współrządzą na mocy porozumienia pokojowego z 1998 roku dwie partie wywodzące się z przeciwnych stron tamtejszego konfliktu – prolondyńska i protestancka Democratic Unionist Party oraz republikańska i katolicka Sinn Fein, będąca przez lata polityczną nadbudową Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Dzisiaj – właśnie z ramienia Sinn Fein – jeden z byłych przywódców IRA z czasów najostrzejszego konfliktu, Martin McGuinness jest wicepremierem. Co więcej, uznany został w niedawnym sondażu, w którym wypowiadali się również przedstawiciele środowisk protestanckich, za najpopularniejszego polityka w kraju. A premier, lider protestanckiej DUP Peter Robinson pogrąża się w kłopotach.

Od kilku dni Irlandia Północna huczy bowiem o aferze w domu państwa Robinsonów. Peter i Iris są małżeństwem od blisko 40 lat. On karierę polityczną zaczął praktycznie od razu po wejściu w dorosłe życie – w 1979 zasiadł w brytyjskim parlamencie, od 1998 jest członkiem Zgromadzenia Ustawodawczego w Belfaście. Zagorzały zwolennik unii Irlandii Północnej z Londynem, w młodości zasłynął ze spektakularnych akcji przeciwko jakimkolwiek porozumieniom z irlandzkimi nacjonalistami. Premierem został po odejściu na emeryturę Iana Paisleya, twórcy DUP, ugrupowania, które wykracza poza tradycyjne rozumienie partii politycznej – to również coś na kształt religijnej formacji, o mocno konserwatywnej wizji świata.

Iris Robinson poważną polityczną karierę rozpoczęła w 2001 roku, wygrywając wyborczą walkę o mandat w parlemencie w Westminsterze. Od 1989 roku była radną w Castlereagh – okręgu pod Belfastem, trzykrotnie sprawując tam funkcje burmistrza. Wpisując się w konserwatywną linię swego ugrupowania, mówiła o sobie jako o „narodzonej na nowo chrześcijance”, uważała, że rząd ma obowiązek stosowania się do „praw Bożych”, głośne też były jej wypowiedzi o tym, że homoseksualizm jest chorobą, którą powinno się leczyć. Kilka dni temu okazało się, że Iris – 61-letnia matka trojga dzieci - miała przed ponad rokiem romans z dziewiętnastolatkiem. A do tego jeszcze przekazywała swego młodemu kochankowi nieujawnione w zeznaniach finanasowych pieniądze na rozwój jego biznesu. Obraz statecznego politycznego małżeństwa rozleciał się w kawałki z wielkim hukiem, a odłamki już poharatały Petera Robinsona.

W poniedziałek dotychczasowy Pierwszy Minister Irlandii Północnej ogłosił, że na sześć tygodni ustępuje ze stanowiska. Wcześniej jego partia wyrzuciła ze swych szeregów Iris Robinson. Lokalne bulwarówki mają zaś wielkie używanie, z mniej lub bardziej skrywaną satysfakcją atakując hipokryzję niedawnej Pierwszej Damy Belfastu.

Bo cała historia jest jakby stworzona dla żądnych tego typu sensacji tabloidów. Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, kiedy Kirk McCambley – bo tak nazywa się „toyboy”, jak pieszczotliwie piszą o młodym kochanku pani ministrowej gazety – był kilkuletnim chłopcem. Wtedy to został przedstawiony rodzinie Robinsonów, jego ojciec był bowiem znanym przedsiębiorcą i szanowaną personą w protestanckim wschodnim Belfaście. Rodziny utrzymywały znajomość, aż w 2008 zdarzyła się tragedia. Po ciężkim wypadku samochodowym ojciec Kirka, Billy, zmarł. Wtedy to Iris postanowiła zaopiekować się Kirkiem. Zaopiekowała się nad wyraz czule. Miejscowa prasa, której Iris nigdy nie była ulubienicą, dokładnie opisuje gdzie, jak i kiedy spotykali się kochankowie. Okazuje się, że pani Robinson zapraszała Kirka również do swej małżeńskiej sypialni, podczas gdy mąż zajmował się państwowymi sprawami.

Oczywiście, nie mogła też ujść publicznej uwadze zbieżność nazwisk pani premier z bohaterką filmu „Absolwent”, która również uwodzi młodego mężczyznę.



Oczywiście, nie da się ukryć, że do filmowej Mrs Robinson Iris z Belfastu trochę brakuje...

Niemniej na internetowych portalach rozpoczęła się wielka kampania, by najbardziej chyba znany utwór ze ścieżki muzycznej tego klasycznego filmu z Dustinem Hoffmanem – właśnie „Mrs Robinson” - stał się numerem 1 na listach przebojów w Irlandii Północnej.



Czas na słodką zemstę mają też środowiska gejowskie, które nie zapomniały Iris jej wypowiedzi. Redakcja jednego z największych magazynów dla homoseksualistów w UK „Attitiude”, chce by Kirk był gwiazdą okładki następnego wydania. Sam Kirk wykazuje też podziwu godną zimną krew – codziennie przychodzi do pracy jako manager pubu Lock Keepers Inn. To właśnie na rozkręcenie działalności tego lokalu, położonego w atrakcyjnym miejscu na brzegach rzeki Lagan, młodzieniec dostał pieniądze od Iris Robinson.

Pieniądze są równie ważne, jeśli nie ważniejsze od całej obyczajowej otoczki sprawy. Bo okazało się, że Iris Robinson dostała w sumie 50 tysięcy funtów od dwóch przedsiębiorców budowlanych. Pieniądze te oficjalnie nigdzie nie zostały zaksięgowane. Iris przekazała je swojemu kochankowi, a potem kierowana przez nią gmina pozwoliła rozkręcić Kirkowi biznes w miejscu o które ubiegało się już wcześniej bezskutecznie kilku przedsiębiorców. Za przysługę – według słów Kirka – wzięła 5 tysięcy z tej kwoty. Kiedy jesienią 2008 chłopak postanowił zakończyć związek, Iris zaczęła żądać zwrotu całej kwoty. Teraz służby finansowe przyjrzą się całym finansowym państwa Robinsonów. W marcu 2009 o romansie żony dowiedział się Peter Robinson. Wtedy to Iris usiłowała popełnić samobójstwo. Cała sprawa pozostała jednak w tajemnicy aż do grudnia. Dokładnie dzień przed końcem roku Iris wydała komunikat, że ze względu na ciężką depresję wycofuje się z polityki. Dziennikarze zaczęli jednak podejrzewać, że sprawa ma drugie dno i po tygodniu o romansie i aferze wiedzieli już wszyscy.

Teraz Peter Robinson walczy już jedynie o swoją polityczną pozycję. Jego żona – zgodnie z oficjalnym komunikatem – przebywa na kuracji w zakładzie pomocy psychologicznej (chociaż niektóre źródła utrzymują, że uciekła przed zamieszaniem do któregoś z alpejskich kurortów narciarskich), straciła wszystkie polityczne stanowiska i w życiu publicznym nie ma już przyszłości. Przyszłość Petera jest także dość niepewna, chociaż ma oficjalne poparcie swej partii. Jednak opinia, że skoro nie wie, co dzieje się we własnym domu, to problemy kraju, w którym wciąż jeszcze nie zabliźniły się rany po wieloletnim konflikcie mogą go przerastać, jest coraz bardziej powszechna. Robinson ostatnio zresztą uważany był za hamulcowego w procesie przekazywania nadzoru nad policją i wymiarem sprawiedliwości z Londynu do Belfastu. Na razie w fotelu premiera zastąpi go Arlene Foster, partyjna koleżanka. Czeka ją trudne zadanie – w środowisku republikańskim narasta niezadowolenie z przeciągania przez DUP procesu przekazywania całej władzy z Londynu do Belfastu, osłabiona skandalem lojalistyczna partia – brukowce donoszą, że w jej szeregach jest wciąż jeszcze jeden były kochanek Iris – może okazać się niezdolna do podjęcia jakichkolwiek stanowczych decyzji, a to wszystko tworzy idealną pożywkę dla ekstremistów – zarówno z jednej jak i drugiej strony sceny. W dniu ujawnienia skandalu w zamachu zorganizowanym przez nacjonalistycznych terrorystów ciężko ranny został policjant. Lojalistyczna ekstrema grozi śmiercią Gerry Adamsowi, szefowi Sinn Feinn. To naprawdę nie jest Brazylia.