27.12.2009

List do Baroka

Baroku Szanowny,

To oczywiście prawda, że zapadłem w milczenie, które niepokój nawet co bardziej wrażliwych wywołać mogło. Jednak w końcu wróciłem do krzyżackich powinności. A usprawiedliwiając się mogę jedynie napisać, że po prostu jakoś odeszła ode mnie wena na czas spory. To znaczy może nawet i nie odeszła do końca, tylko jakoś rozmyła się na mnóstwo innych rzeczy. No ale jakoś w końcu złapałem ją z powrotem na smycz, dałem trochę żarcia w postaci odpadów z miejscowego chip shopu. Zaczęła żreć i działać. Teraz powinno być już regularniej.

By chociaż trochę nadrobić stracony czas i dopowiedzieć historie nieopowiedziane, kilka obrazków z minionego półrocza – kurcze, szybciuchno zleciało – chciałbym Ci, Baroku (oraz oczywiście wszystkim P.T. Czytelniczkom i Czytelnikom) pokazać. Postaram się chronologicznie, ale nie wiem czy zawsze się uda.

Opowieść urwała się jakoś pod koniec czerwca. A początek lipca – dokładnie zaś 12 lipca i noc go poprzedzająca, to dość charakterystyczne hmmmm... święto w Irlandii Północnej. O co chodzi w nim, pisałem w lipcu poprzedniego roku, teraz będzie mała impresja z tegorocznego The Twelveth, a w zasadzie z przygotowań do niego. Podczas jednej z wypraw z familią O. trafilismy do Newtownards. Myślę, że już wspominałem o tym miasteczku, a jeśli nie – toi strata niewielka. W konkursie na najpiękniejsze miasto Irlandii, a nawet Irlandii Północnej N`ards szans za wielkich by nie miało. No ale za to bonfire odwalili konkretny. Podjechalismy tam, bo ze szczytu Scrabo zobaczyliśmy coś dziwnego.



Wyglądało to z daleka jak wielki ul. Z bliska okazało się wysokim na jakieś 30 metrów kopczykiem paleciaków. Budowanym z zapałem przez grupę miejscowych. Ucieszyli się moim zainteresowaniem, za pomocą widocznego na zdjęciach podnośnika umożliwili mi podróż na górę konstrukcji (wznoszenie się na „łyżce” na wysokość kilkunastu co najmniej metrów jest wrażeniem doprawdy niezapomnianym), przypozowali do kilku zdjęć. Całkiem mili tubylcy.







Kilka dni później, w noc z 11 na 12 lipca, w sposób bardzo spektakularny spalili konstrukcję, umieszczając wcześniej na szczycie kukłę symbolizującą członka IRA.



Ot, takie tam lokalne obyczaje. To zresztą temat na zupełnie inną dyskusję o tym, jak naprawdę wygląda społeczeństwo Norn-Iron. Siedzę tutaj za krótko, by jakiekolwiek wnioski kategoryczne formułować. Niemniej – jest to miejsce ze wszechmiar specyficzne.

Bo zwróć uwagę, Baroku, że Irlandia Północna jest jednym z najbardziej „ureligijnionych” miejsc Europy. I nie chodzi tu o spotykane co rusz cytaty z Biblii umiejscowione w różnych miejscach, tylko o specyficzną oficjalną mentalność, oceniającą rzeczywistość przez pryzmat wyznania. Jeszcze nie dawno premierem był tutaj zwierzchnik Free Presbiterian Church, dość radykalnego kościoła protestanckiego. Przy podaniach o pracę trzeba podać wyznanie – to oczywiście wiąże się z polityką równouprawnienia, ale z drugiej strony dodaje kolejne elementy obrazu. Jakiś czas temu wierni chyba właśnie z Free Presbiterian Church protestowali przeciw rozgrywaniu meczów piłkarskich w niedzielę. Protesty były także podczas sierpniowej Pride Parade przez centrum Belfastu. Ale z drugiej strony tłumy mieszkańców miasta oklaskiwały kolorowy marsz.







Bo tu chyba jest tak, że najwięcej szumu robią ci, którym zależy na byciu na świeczniku, na władzy. Znani mi lokalni albo są zupełnie areligijni, albo uważają to za własną sprawę. No, ale oczywiście nie znam jeszcze tak dobrze choćby mieszkańców protestanckich czy katolickich mateczników w Belfaście.

To tyle na początek, jutro albo i pojutrze dalej rozpiszę się o tym, co było

Z szacunkiem

Krzyżak

PS. Oczywiście, byłoby miło, gdyby okazało się, że nie tylko Barok zauważył, że blog zamarł tymczasowo. No ale to nie to, że się o jakieś komentarze dopraszam, tylko tzw badanie czytelnictwa mnie interesuje.

20.12.2009

Tegoroczny śnieg



Pogłoski o mej śmierci okazały się zdecydowanie przesadzone. Obudziłem się z zimowego snu (hehe). Niedługo zdam relację z przerwy w życiorysie. A teraz Panie i Panowie Ormeau Park w niecodziennej tonacji kolorystycznej.
PS. Baroku drogi, usprawiedliwienie pisemne właśnie się tworzy. Wzruszonym troską :)

26.06.2009

Reaktywejszyn

Dzień dobry, część i czołem, kluski z rosołem. Wróciłem. To znaczy wróciłem pod "błękitne niebo Ulsteru" (to cytat, ale jak mi ktoś powie skąd, to naprawdę będę zaskoczony - to znaczy ja wiem, ale czy Wy wiecie, hę ;)) jakiś czas temu, ale dopiero teraz jakoś zdołałem się ogarnąć.

Najpierw kilka zdań i obrazków z tzw. wyjazdu:







Gdańsk, 20. rocznica demontażu komuny. Było całkiem ciekawie. Szkoda tylko, że z elementami klasycznej polskiej zgody i wzajemnej życzliwości.



Superstars in Zoppot.





Obyczaje religijne w kujawsko-pomorskim. Kujawsko - Pomorskiem ?

Dobra, to tyle na razie. Niedługo będzie coś nowego z Wyspy. Bo trochę niusów i opowieści się zebrało.

Dziękuję za uwagę. Good Night and Good Luck ;)

29.05.2009

Archeologia AD 2345

Podczas prac prowadzonych w ramach przygotowań do budowy mostu w miejscowości T. (mniej więcej od połowy XXI wieku, po spektakularnej katastrofie budowlanej jedynego mostu w tym gotyckim mieście - orszak Wielkiego Prezydenta M. podczas tradycyjnych objazdów miasta w towarzystwie kilkudziesięciu kamer lokalnej telewizji nadającej transmisję w systemie satelitarnym do każdego mieszkania w mieście wpadł w dziurę w nawierzchni, zburzył filar i poszedł na dno, powodując zawalenie całej konstrukcji - miejscowość pozbawiona była przeprawy przez Wisłę) w ruinach niewielkiej tawerny położonej nad rzeką, wśród szkła, butelek, zachniętych odwłoków i odchodów ekipa archeologiczna znalazła zapiski, które udało się odcyfrować. Pisane były w języku znanym jako polski, dlatego ich tłumaczenie zajęło kilka miesięcy. Oto efekt pracy tłumaczy:

[ początek tekstu najwyraźniej urwany ] ... jak dalej dam radę, bo jest niechudo. To chyba czwarty dzień pod rząd, wszyscy się zachowują jakby wcześniej przez miesiące wysuszeni siedzieli w domu. A tutaj w [niezrozumiałe wyrażenie, w dosłownym tłumaczeniu "poddawana stosunkowi płciowemu przechowalnia brzydkich twarzy" ] niewiele się zmieniło. Stary znajomy [choroba płciowa]. Poza tym ciągle pada. Mam wrażenie, że pogoda wepchnęła się do bagażu i przyleciała ze mną. [samica psa]. Muszę trochę odpuścić, bo w końcu trzeba parę rzeczy załatwić, no i nie mo [... tekst urwany, jakiś płyn zalał kilkanaście słów ] ... dzieję, że w Gdańsku to jakoś będzie wyglądało. W każdym razie szykuje się ostre podróżowanie po ziemi oj czystej. Odpocznę najwyraźniej dopiero na [skreślone słowo piaszczyste] no poprostu na plażach Bangoru. Z drugiej strony, jeśli uda się zrealizować wszelkie elementy planu, to może być naprawdę udana ekspedycja. No ale nie chwalmy dnia prze.... [tekst urwany, reszta nieczytelna]

19.05.2009

Norik, co miota miejscowych po macie



Przyjechał tu przed trzema laty. Chciał na rok, został do dzisiaj. A ostatnio – niemal zupełnie niespodziewanie – wrócił do swej wielkiej pasji: zapasów w stylu wolnym. I nie dość, że powrócił do sportu, to jeszcze wywalczył medal na mistrzostwach Irlandii Płn, a do tego dzieli się swą sportową wiedzą z młodymi adeptami zapasów.

Historia Norika może być materiałem na całkiem niezły film o zaskakujących ludzkich losach. Jego rodzice pochodzą z Armenii. Sam urodził się w ... Moskwie. - Z pochodzenia jestem Ormianinem, ale czuję się Polakiem – uśmiecha się. Kiedy w eliminacjach do mistrzostw Europy Polska grała z Armenią kibicował Polakom, ale nie chciał by Armenia przegrała zbyt wysoko. Do Belfastu przyjechał w 2006 roku. Myślał, że góra na rok, ale został tu do dzisiaj. Chociaż teraz ma już dość poważnie sprecyzowane plany związane z powrotem do kraju.

Jak to się stało, że właśnie w Irlandii Północnej wrócił na zapaśnicze maty? - Zawsze mnie ciągnęło, by wrócić do zapasów – opowiada. - Problem jednak, że tutaj dominują „nowoczesne” sporty walki, MMA czy walki w klatce. A to zupełnie coś innego...

I tutaj na drodze stanął przypadek. W listopadzie ubiegłego roku wybrał się któregoś dnia do centrum i w jednym z pubów poznał dwóch mężczyzn, którzy wspomnieli mu, że są w okolicy kluby zapasów klasycznych. Wtedy jeszcze nie wykorzystał tego kontaktu, ale krótko potem podczas przypadkowej rozmowy w pracy – Norik pracuje w recepcji jednego z hoteli w Belfaście i jeden z gości myślał, że jest on rugbistą – dostał znów namiary na klub zapaśniczy. Właśnie w ten sposób udało mu się wrócić do zapasów.

Okazało się, że jego zapaśnicze umiejętności, wyniesione z Polski, na ulsterskiej ziemi są bardzo cenione. Zaczął treningi w klubie w Belfaście. - Przy Shoreroad prowadził zajęcia trener kadry Irlandii Północnej, kiedy się z nim skontaktowałem, powiedziałem skąd jestem i że trenowałem zapasy, to poprosił mnie żebym w ramach przysługi dla niego przyszedł na trening.

Trudno się w sumie dziwić – polska szkoła zapasów od lat zbiera laury na największych światowych imprezach, Irlandczycy powoli uczą się dopiero tego sportu.

To było w marcu. Kilka tygodni później Norik – szukający zapaśniczych ośrodków po całej Irlandii Północnej trafił do Derry, gdzie przyjechała na obóz kadra Szkocji. Tam również trener skorzystał z doświadczenia naszego zapaśnika. - Oczywiście, że to wielka satysfakcja, kiedy można dzielić się swoimi umiejętnościami – uśmiecha się Norik. - Ale równie wielką radość mam z powrotu do sportu i z tego, że nie zapomniałem tego wszystkiego, co trenowałem przez lata.

Po kilku zajęciach trener stwierdził, że Norik powinien wystartować w otwartych mistrzostwach Irlandii Północnej i sam przyniósł mu aplikacje do startu w zawodach. - Jechałem, by wygrać – opowiada Norik. - Okazało się jednak, że w pierwszej rundzie trafiłem na równie doświadczonego zawodnika pochodzącego z Ukrainy. Przewalczyliśmy bardzo wyrównane trzy rundy, obserwatorzy – kibice, zawodnicy i trenerzy – zgodnie potem mówili, że dawno nie widzieli takiego pojedynku, niestety Ukrainiec okazał się na koniec nieznacznie lepszy. Zresztą został on później mistrzem.

Norik, podrażniony porażką w pierwszej rundzie przeszedł jak burza przez pozostałe walki turnieju, niestety wystarczyło to jedynie na brązowy medal. W decydującej o medalu walce przeciwnik dosłownie poleciał w powietrzu, rzucony na matę pięknym rzutem na łopatki. I tak właśnie Polak stanął na podium zapaśniczych mistrzostw Ulsteru.

Co dalej? Norik chce jeszcze trochę powalczyć na północnoirlandzkich matach, ale nie ukrywa, że ciągnie już go do Polski. Planuje wrócić do treningach w swym macierzystym klubie – Stali Rzeszów. Marzy mu się też, że na międzynarodowy Puchar Polski w zapasach uda mu się ściągnąć swych sportowych przyjaciół z Ulsteru.

6.05.2009

Rok

Dzisiaj mija rok, od chwili kiedy znalazłem się w tym ciekawym zakątku. Dla "weteranów" emigracji, tych, którzy przyjechali do UK czy Irlandii na unijnej fali jeden rok przy ich pięciu jest jubileuszem zabawnym zapewne. "Ooo, to ty jeszcze zielony jesteś..." często pada przy rozmowach z zasiedziałymi już tutaj rodakami, którzy dodają, że tak naprawdę po drugim roku człowiek zaczyna miewać kryzysy. "Bo pierwszy rok to jedziesz na entuzjazmie".

Z tym entuzjazmem to różnie bywa. Rok to przysłowiowa kupa dni, godzin i często wkurzających minut spędzanych w miejscu, gdzie tak naprawdę zawsze będzie się gościem. Dlatego kiedy słyszę opinie: "Ja tu czuję się jak u siebie" to zawsze trochę mi się brew podnosi ze zdziwienia. Bo po pierwsze Norn-Iron daleko do wielokulturowości takiego Londynu (a ta wielokulturowość wcale nie musi też oznaczać wielkiej tolerancji i otwarcia miejscowych), bo nawet po kilku latach trudno jest wejść w sposób myślenia, zachowania i wszystkie obyczaje miejscowych, bo bez perfekcyjnej znajomości języka trudno bawić się chociażby we wszelkie gry półsłówek, aluzje i inne przekazywanie myśli z ludźmi, którzy urodzili się tu i tu żyją - a nie znam nikogo spośród rodaków, który by mówił perfekcyjnie w miejscowym narzeczu angielskiego. Bo do tego, mimo, że jesteśmy w wielu cechach (przeważnie tych paskudniejszych) podobni do siebie, to jednak Polacy i Irlandczycy, Ulsterczycy, czy jak zwał mieszkańców północy Zielonej Wyspy z innych zupełnie kręgów kulturowych jesteśmy.

Tyle na początek uwag rocznicowych. Wieczorem dopiszę więcej. Bo tak się złożyło, że i Ela przyjechała do Six Counties akurat na jubileusz mój (no popatrz, nieźle to sobie JKM zaplanowała ;) ), i ma być dzisiaj przyjazdem w Bangorii, poza tym jeszcze jakieś spotkanie w Stormoncie - oczywiście pod pozorem inauguracji Tygodnia Kultury Polskiej, ale wiem wiem, nagle wszyscy krzykną "supraaaaajs" i zacznie się party, huehuehue.

Także tu będzie jeszcze dzisiaj apdejt.
Dzisiaj ;] No to byłem optymistą huehuehuehue :)
W każdym razie serdeczne podziękowania dla Sylwii i Pawła za współudział w spontanicznym wieczorze pod nazwą "in vino veritas". Pomiędzy opróżnianiem kolejnych produktów winnic z Włoch i Republiki Południowej Afryki udało nam się jeszcze trafić na wernisaż współczesnej polskiej sztuki połączony z performancem (nędza performans, nędza, nie takie rzeczy się widziało swego czasu w Krzyżakowie, gdzie ludzie uprawiali nawet sztukę womitoryjną...) w Ormeau Bath Gallery. No i w sumie potem nagle zrobił się piątek... :)

No a tak to pokrótce wyglądało:







1.05.2009

O tym i o owym (2)

Trochę się ostatnio zaniedbałem z dokonywaniem notatek w tym miejscu. No ale po marcowym słowotoku związanym w sumie również z dość dużą liczbą różnych zdarzeń kwiecień zrobił się tu bardziej wyluzowany. Przynajmniej z punktu widzenia tzw. "ostrej wydarzeniówki". Co nie znaczy, że nic się nie działo. Poniżej będzie takie podsumowanie ostatnich wydarzeń i nie tylko. Bo będą też obrazki zupełnie z tematem nie związane.



Ciekawostka z Village i Donegall Road - czyli urokliwych zakątków miasta Belfast. Sytuacja tam się w miarę uspokoiła, chociaż jakieś dwa tygodnie temu tzw. "wjazd" na mieszkanie przeżyli mieszkający tam Węgrzy. Cóż, to jeszcze odpryski zdarzeń z końca marca, ja się tylko obawiam, żeby po wrześniowym meczu w Szczecinie nie było "Imperium Kontratakuje"...



Ciekawostka z życia politycznego miejscowych. Po zamachach z początku marca Martin McGuinness - kiedyś szef IRA w Derry w czasach najbardziej krwawych (kiedy doszło tam do Krwawej Niedzieli, on był bodajże drugi w hierarchii) - a dzisiaj wicepremier rządu w Belfaście z partii Sinn Fein, stwierdził publicznie, że ci członkowie radykalnych ugrupowań republikańskich, którzy dokonali zamachów, są zdrajcami Irlandii. Dodatkowo zaapelował do wszystkich, którzy mieli jakieś informacje o zamachach, by skontaktowali się z policją i powiedzieli wszystko, co wiedzą. Zrobił to, stojąc na konferencji razem z szefem policji (Anglik z Londynu) oraz przywódcą protestanckiej, lojalistycznej partii DUP. W najnowszej historii Irlandii Północnej było to wydarzenie bez precedensu. Dla republikanów przez dekady współpraca z policją oznaczała jedno - zdradę, karaną często karą najwyższą.Sam McGuinness na pewno dobrze pamięta, jak w latach 70. IRA traktowało policyjne "wtyczki". Przestrzelenie kolan to było tylko łagodne ostrzeżenie. Oczywiście, wiadomo, że głownym celem McGuinnessa było teraz unikniecie lawiny przemocy - bo taki gest został dobrze odebrany przez lojalistów i być może też i dlatego nie doszło do "rewanżu". Natomiast w środowisku republikańskim zawrzało. I w specjalnym oświadczeniu Wielkanocnym - dla republikanów Wielkanoc to wspomnienie Powstania, które było krokiem do powstania niepodległego państwa - Real IRA powiedziało wprost, żeby McGuinness uświadomił sobie, kto tu naprawdę jest zdrajcom. I przypomniał sobie o losie zdrajców. Nie dalej jak trzy lata temu RIRA zabiła swego byłego członka, który okazał się współpracownikiem brytyjskiego wywiadu, co w oświadczeniu skwapliwie przypomniano. Nieco ponad tydzień temu prasa podała zaś już oficjalnie, że do McGuinnessa dotarły poważne ostrzeżenia o szykowanym na niego zamachu. I chociaż Marty oficjalnie mówi, że nie zmieni swego postępowania i nie przestraszy się gróźb garstki (z tą garstką to różnie ludzie mówią, jak się pochodzi po uliczkach zachodniego Belfastu, popatrzy chociażby na napisy na ścianach i plakaty, to... być może oficjalne tezy głoszące że RIRA i CIRA to dzisiaj niewiele ponad 200 osób w sumie to tylko optymistyczne zaklinanie rzeczywistości), to jednak odwołał swe tradycyjne wakacje nad jeziorem w County Donnegall. Jeśli dodać do tego inny smaczek - taki oto, że Gerry Adams, kolejna "ikona" Sinn Fein powiedział ostatnio w TV, że protestantyzm jest całkiem ciekawy i fajny (mówiąc w skrócie i kolokwialnie), to tacy tradycyjnie katoliccy i od pokoleń nie cierpiący Anglików, Londynu i brytyjskości prości Irlandczycy z Falls w Belfaście, Bogside w Derry czy innych miłych zakątków tej części wyspy mogą poczuć się trochę zagubieni. A wtedy mechanizm może być prosty i znany choćby z kraju, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba: "oszuuuukaaaali nas", "same się ustawiły i zdradziły" - no i wtedy może być ciekawie znów. Być może pewną próbą będą eurowybory - podobno chce w nich wystartować Colin Duffy, weteran radykalnego ruchu republikańskiego, który właśnie siedzi w areszcie z zarzutami udziału w zamachu na bazę pod Antrim i zabójstwa dwóch żołnierzy. (Myślę, że Duffy nadaje się dobrze do kolejnego przyczynka do galerii portretów, ale to pojawi się, kiedy wiadomo będzie czy startuje, czy nie).

No a z rzeczy bardziej spokojnych - w Belfaście się Polska Kultura w ramach Tygodnia rozprzestrzenia. W Red Barn Gallery - fajna miejscówka, undergroundowa w nastroju - otwarto wystawę poświęconą budowaniu Nowej Huty. Przyszło trochę rodaków, było paru miejscowych. I chyba oni byli najbardziej zdziwieni klimatami pokazanymi na świetnych nawiasem mówiąc fotografiach.



18.04.2009

O tym i o owym



Obrazek powyżej przedstawia wyjątkowe i niepowtarzalne centrum rozrywkowe w wyjątkowym i niepowtarzalnym Donaghedee - miasteczku kilka mil dalej na wschód wzdłuż wybrzeża od Bangoru. Nie można powiedzieć, że nie ma tam nic (niczego?)- jest bardzo przyjemne nabrzeże, jest kościółek z klimatycznym cmentarzykiem, jest coś na kształt zamku na górce. Ot taka mieścina na popołudniowy chilloutowy wypad.
Co do chilloutu - to mistrz tegoż. Dodam, że jegomość odprężał się w morzu popalając cygaro.



No ale żeby nie było za miło, to trochę z tzw. realiów Irlandii Płn. Odchodzi na emeryturę szef tutejszej policji Hugh Orde. Wiadomo raczej na sto procent, że jego następca nie będzie pochodzić z Irlandii, tylko będzie to funkcjonariusz z Wielkiej Brytanii. Środowiska republikańskie na pewno nie będą z tego powodu zbytnio szczęśliwe. Zresztą - wśród radykałów zarówno z lojalistycznej, jak i republikańskiej strony policja nie jest zbytnio poważana. Napisy PSNI out i inne takie znaleźć można zarówno na murach domów w Falls jak i w zaułkach Shankill. Ciekawie może być, gdy na czele PSNI stanie kobieta - bo też spekuluje się o takich opcjach.
A Orde, w jednym z serii pożegnalnych wywiadów powiedział parę zdań o specyfice policyjnej pracy w Ulsterze: "W żadnej chyba innej policji zwykli funkcjonariusze nie muszą codziennie sprawdzać co znajduje się pod ich samochodem przed każdym wyjazdem do pracy z domu. W żadnej innej policji zwykła interwencja nie wymaga wysłania pięciu jednostek oraz helikoptera tylko po to, by mieć pewność, że funkcjonariusze bezpiecznie spełnią swe zadanie".
Cóż. Ktoś kiedyś powiedział, że to momentami jest ucywilizowana Strefa Gazy. I coś w tym na pewno jest.

17.04.2009

Z kamerą wśród tubylców

Na początek sam Ali G., który wybrał się na wyprawę do Norn - Iron.



A teraz lekcja miejscowego języka i obyczajów:

Pierwsza lekcja jest tu - i jest naprawdę bardzo pouczająca.

a tu kolejna:



Lokalne wiadomości:

14.04.2009

Wielkanocny Poniedziałek w miasteczku B.

Sister Mary mówiła, że w Wielkanocny Poniedziałek miejscowym trochę odbija. Zacząłem ją rozumieć, gdy dosłownie 15 minut po otwarciu sali restauracyjnej w czarnejłodzi był tam komplet, a po jakiejś godzinie trzeba było iść do sklepu po frytki, bo chłopaki nie wyrabiali się z robieniem. No ale trudno się dziwić, kiedy się zjechało narodu z okolic. Byli nawet miejscowi rockersi.



Trzeba przyznać, że maszyny mieli całkiem całkiem niektóre:



No a cała społeczność po Niedzieli Wielkanocnej była wyraźnie wygłodniała, więc fish and chips cieszyły się wielkim wzięciem, aż kolejki na ulice się ustawiały.



No a potem zaczęła się parada. Niby Wielkanocna, ale warto zauważyć, jakie znaki pani dłońmi robiła. To naprawdę daje do myślenia.



Niektórzy protestowali, ale zostali pożarci:



Potem, jakby mało było tych potworności, pojawiła się kobieta z żółtym ptakiem:



Na szczęście potem jeszcze potańczyli tylko trochę i pobębnili i skończył się ten mistyczny koszmar.





Tak świętują inne narody właśnie.

11.04.2009

Z krzyżem pod Belfaście



Podobno jest taka tradycja w UK, że w Wielki Piątek ludzie różnych wyznań razem idą w jednej procesji z krzyżem. Nie jest to znana z katolicyzmu droga krzyżowa, ale wspólny przemarsz w zadumie i milczeniu.



W Belfaście jest to szczególnie symboliczne. Razem idą ludzie z dwóch stron "Peaceline". Mur cały czas oddziela prostestantów i katolików i nie wiem, czy nawet za kilka następnych pokoleń da się go zburzyć. To naprawdę są dwie różne społeczności. No ale w piątek zebrało się kilkadziesiąt osób z obu stron i poszli z krzyżami przez Belfast. Ruszyli z serca katolickiego Falls, przeszli przez bramę w murze na Shankill Road - ostoję protestantów.





No i szli tak przez miasto, a obok toczyło sie normalne piątkowe popołudnie. Z chipshopów patrzyli na "pielgrzymów" miejscowi, pachniało frytkami, rybami i smażonymi kiełbaskami - żeby pościli tutaj, to jakoś nie zauważyłem, w zaułkach uliczek odchodzących od Shankill Rd, w które później się zagłębliśmy, przyczepiły się do nas jakieś dzieciaki, zza płotów kolejni miejscowi patrzyli paląc papierosy i komentując pochód...

Skończyliśmy na jednym ze wzgórków na przedmieściach.



A pozostałe obrazki z przechadzki są tutaj.

5.04.2009

Donegall, Village, Ravenhill...

Tydzień temu kopali wora piłkarczyki lokalni i ci spod flagi białoczerwonej, a także odbyło się kilka "grilli", jak z dumą donoszą na swych forach kibole znad Wisły - o czym zresztą też i niżej wcześniej popisałem. No i ten tydzień był co najmniej nieciekawy dla kilkunastu - a może nawet i kilkudziesięciu polskich, ale i nie tylko polskich - generalnie wschodnioeuropejskich, rodzin mieszkających w rejonie Donegall Road oraz osławionej Village. Oczywiście, można powiedzieć, że w każdym mieście są takie dzielnice, w których - jak ktoś śpiewał, Grabaż chyba - "lepiej chodzić z nożem", Village ma też swą legendę, chociaż generalnie są w Belfaście znacznie mniej przyjemne miejsca, gdzie lepiej w ogóle nie spacerować - podobno niebezpieczniej bywa w dzielnicach katolickich niż protestanckich, zaś Village to "sól protestanckiej ziemi", robotnicza dzielnica przypominająca mi trochę albo śląskie familoki, albo niektóre zakątki Łodzi. A z racji tego, że mieszkania tutaj do najdroższych nie należą, mieszka tu trochę Polaków. No i w nocy z soboty na niedzielę przed tygodniem - czyli tuż po meczu, a także w kilku następnych dniach część z nich pozbyła się okien w swych domach, do niektórych domów też przyszli "goście", dokonując twórczych zmian w wyposażeniu mieszkań.

Zrobiło się na tyle nieciekawie, że o spokój zaapelował gwiazdor reprezentacji Irlandii Płn., David Healy, do tego jeszcze przedstawiciele polskiego stowarzyszenia uderzyli do szefostwa lokalnej "milicji obywatelskiej" - czyli protestanckich paramilitarystów, prosząc o "wpłynięcie". No i podobno się uspokoiło, chociaż znajomi mieszkający tamże poważnie myślą o przeprowadzce.

Z jednej strony trudno im się dziwić, bo przecież mało przyjemne jest przyjęcie domowej jatki tylko i jedynie dlatego, że się pochodzi z PL, z drugiej strony zaś chyba można było też mówić o pewnej psychozie, którą z upodobaniem rozkręciły media - zarówno tutejsze, jak i nadwiślańskie, które przypomniały sobie, że w Belfaście mieszkają Polacy. A w efekcie jest tak, że miejscowi, i tak patrzący na nas tak sobie, teraz patrzą jeszcze bardziej tak sobie. Zwłaszcza w Belfaście.

No ale z Donegall Rd i Village warto się przejść kawałek do wschodniego Belkfastu, na Ravenhill. Tam swe mecze rozgrywa tutejsza drużyna rugby. Porównując atmosferę przedmeczowo - meczową sprzed tygodnia do ostatniego weekendu miałem wrażenie, że jestem w zupełnie dwu rożnych światach. Trybuny wypełnione po brzegi, ale obok kibiców miejscowych także kibice z Walii, bo drużyna przyjezdna właśnie stamtąd była. Nikt na nikogo nie bluzgał, co nie znaczy, że nie było konkretnego dopingu. A sam meczyk bardzo spoko. Oglądanie zderzających się ze sobą na pełnej prędkości wielkich dziadów na żywo, kiedy słyszy się odgłosy tych uderzeń, to naprawdę niezłe wrażenie.







Miejscowi przegrali, chociaż wydawało się jeszcze 10 minut przed końcem, że mecz mają w garści. Ale i tak wszyscy zrobili im wielką owację po meczu i bez żadnych dymów rozeszli się do domów. Ale to rugby, pogański sport, nie to co kopana...

28.03.2009

Pokopali wora

Kiedy wracałem już do domu pociągiem, jechało razem ze mną kilkunastu kibiców Norn-Iron rozśpiewanych po uszy. O arturu borucu śpiewali. Dość obelżywie i lekceważąco powiedziałbym. "Artur Boruc, Artur Boruc, Artur Boruc Ulster Number One!" No ale w sumie rozumiem ich radochę, bo borubar - przez protestantów szczerze za swe hopsztosy znienawidzony - odwalił kichę taką, że aż boję się spotkania z Ivanem, bo se pojeździ... Kto widział ten wie, kto nie widział niech przełknie płyn, żeby ze śmiechu nie zapluć monitora.



No ale to niewątpliwie kabaretowe wydarzenie, jakim okazał się być mecz polskiej repry z Irlandią Północną na Windsor Park obfitowało też w różne inne ciekawe wydarzenia "obok".



Przyjechało bowiem do Belfastu mnóstwo narodu naszego. W większości byli to ludzie, którzy pogrążeni w ślepej miłości do naszej bandy kopaczy wora poświęcili swój czas i pieniądze, by przez pół Europy tłuc się samolotami do Belfastu, by tu pocałować przysłowiową klamkę na stadionie. Rozmawiałem z ludźmi z Olsztyna, Raciborza, Radomia, Białegostoku, Bydgoszczy, Katowic i innych miast. Większość z nich jeździ już od dłuższego czasu na wyjazdy z polską reprą. Niektórzy nawet byli tutaj cztery lata temu na eliminacjach MŚ 2006. I tak jak zawsze nie mając biletów - bo dla kibiców PZPN wystawił na cały kraj wejściówek kilkaset(!) - jechali pod stadion w nadziei, że będzie jeszcze jakaś pula. - Byliśmy w Brukseli, byliśmy w Lizbonie, i zawsze jeszcze były jakieś bilety dla nas, za normalne pieniądze - denerwował się kibic chyba z Katowic, o ile dobrze pamiętam. - A tu zostaliśmy oszukani przez PZPN, który zapewniał, że będzie można jeszcze w Belfaście kupić bilety.
To, że PZPN ufać nie należy to jakby jedna sprawa, drugą jest jednak to, że Windsor Park to raczej nie jest Estadio da Luz z 65 tysiącami miejsc, tylko to kilkunastotysięczny stadionik, przy którym w niedzielę pchli market i targowisko działa...

Oczywiście nadjechali panowie okazyjni sprzedawcy i zaczęli swój żer na kibicach. Okazyjną, naprawdę okazyjną ceną za wejściówkę było 150 funtów, generalnie zaś sprzedawano za 200 funtów. I teraz tak - wyjeżdżasz ze swej rodzinnej miejscowości w Polsce w piątek, samolotem do Londynu, tam gdzieś nocleg, w sobotę samolot na Belfast City, potem polowanie na bilet przed stadionem, 200 funtów (czyli polski tysiączek) w portfelu mniej, następnie 90 minut totalnej żenady, potem znów samolot do Londynu, nocka, samolot do Polski, dotelepanie się na niedzielną noc do domu i w poniedziałek do roboty... Naprawdę bardzo bardzo bardzo współczuję.

Z drugiej strony, szacunek dla tych bardzo sympatycznych ludzi. Pozytywnie nastawieni, zero agresji, nastawieni właśnie tylko i jedynie na kibicowanie.



No i się nawet pytali, gdzie tu jakiś pub znaleźć z telebimem, żeby pooglądać mecz ewentualnie jak się nie uda dostać na stadion. To uświadomiliśmy im, że generalnie lepiej w centrum samym czegoś poszukać, bo w takiej protestanckiej dzielni jak ta, to nie polecamy... Mam nadzieję, że albo się dostali na mecz, albo znaleźli jakiś dobry lokal i nikt za mocno nie zelżył.

Bo w sumie nie zdziwiłbym się wkurwowi miejscowych. W Ulsterze, jak już pisałem, futbol jest protestancki, kibice reprezentacji ubierają się na zielono ale wieszają flagi Wielkiej Brytanii. A tu na trybunach w polskim sektorze pojawiła się na przykład flaga Republiki Irlandii, która akurat na tą część mieszkańców Belfastu działa trochę jak czerwona płachta na byka. Do tego jeszcze wcześniej uaktywniła się część przyjezdnych, którzy o meczu w ogóle nie myśleli, tylko przyjechali na dymy. I kilkaset metrów od stadionu, na Lisburn Road, jednej z głównych arterii Belfastu zaczęli młóckę z miejscowymi. I nie był to żaden przypadek, tylko dobrze zorganizowana akcja. Gromada stojąca koło stadionu telefonicznie została ściągnięta na miejsce zdarzeń. No i zaczął się streetfighting, poleciały jakieś krzesła, kamienie, w sklepach momentalnie opuściły się żaluzje, jakaś dziewczynka idąca z matką ulicą zaczęła rozpaczliwie płakać, miejscowi stali w bezpiecznej odległości i wyraz niesmaku na ich twarzach mnie dobijał. Słyszałem, co mówią o Polakach normalni przechodnie, żadne żuliki czy kibole. Generalnie słabizna. No ale pewna siebie polska chuliganka została dość szybko spacyfikowana przez crimestoppersów.





Gorzej, że smród pozostał. Do tego jeszcze doszła bijatyka i lekka demolka jednego z bardziej znanych pubów w Belfaście, jakieś mordoplastyki w centrum, no i efektem tego, że przyjechała "sól tamtej ziemi" do Belfastu jest to, że w nocy z soboty na niedzielę już miejscowi powybijali szyby w domach kilku Polaków mieszkających już dłuższy czas tutaj.

A można przecież inaczej. Przed południem, na stadioniku Seasiders grali mecz kibice z Polski i tutejsi. Było sympatycznie, śmiechowo, nikt nikogo nie chciał lać, taki piknik. Czyli znienawidzone słowo "prawdziwego kibica". Ok, może taka sielanka to rzeczywiście trochę kiczem trąci:



bo przecież w takich wydarzeniach liczy się też adrenalina, że jest się na nieprzyjaznym terenie, co przecież nie oznacza od razu, żeby się napierdalać na ulicach bez sensu. Można buczeć, gwizdać, wyzywać nawet trochę; ale przecież warto zawsze potem chociaż przybić piątkę po meczu. Rozmawialiśmy z miejscowymi kibicami, którzy dziwili się najpierw, co odwala nadwiślańska wataha (To oni przyjechali tutaj tylko po to, żeby się bić?), a potem dziwili się, że tak ochoczo rozrabiają w protestanckiej "ostrej" dzielnicy (To oni nie wiedzą, gdzie są? No niech tylko któryś z "Big Boys" się zdenerwuje, to mogą tego pożałować... [tu się okazało, że wystarczyła policja, nie trzeba było się uciekać do udziału miejscowej samoobrony] ), a potem dodali że u nich są też tacy durnie, dla których mecz nie jest ważny. Podrażniliśmy się jeszcze trochę z typowaniem wyniku, potem podaliśmy sobie dłonie i oni poszli na stadion.



Oczywiście, w zielonych koszulkach i dresach nie szły na stadion same aniołki. Mijający nas po drodze autokar polskiej reprezentacji oberwał jakimiś kartonikami z sokiem czy innym mokrym badziewiem po szybach na naszych oczach. Sam kibicowski tłum idący na Windsor z ulsterskimi flagami też nie wyglądał jak szkółka niedzielna.



A wogóle z trzeciej strony, to chyba właśnie taka jest specyfika meczów w kopaną. Dymy muszą być. Tylko że niestety obawiam się o ten smrodek, co tu pozostał.
Więcej obrazków tu

25.03.2009

Riki, tiki, bileciki

Na pewno marzy o nich sporo ludzi, zarówno tutaj, jak i zapewne w PL. Wyglądają tak właśnie, jak na załączonym obrazku.



Nawet nie wiadomo, kiedy pojawiły się w sprzedaży. I nie mówię już o próbie dostania biletów poprzez na Polski Związek Czarnych Owiec, bo tam się to wszystko rozeszło jak za starych dobrych czasów wśród krewnych i znajomych królika i nielicznej rzeszy szczęśliwców, którym się udało bilet kupić. Bo w sumie sam Windsor Park to jest stadion raczej niewielki. Raptem nieco ponad 20 tysięcy miejsc. Dla polskich kibiców w oficjalnej sprzedaży było chyba 1500 albo niewiele więcej wejściówek. Reszta została sprzedana - równie błyskawicznie - na lokalnym rynku. Tak, że dzisiaj u koników kosztują pewnie co najmniej ze stówkę za sztukę. Jeśli nie więcej, bo w zalewie różnych mniej lub bardziej dziwnych ofert trudno wyczuć prawdziwą cenę. Ciekawe, czy przed stadionem też będzie można kupić bilecik od sympatycznych panów stanowiących niewidzialną rękę rynku?...

Na biletach napisane jest, czego nie wolno. Nie wolno na przykład śpiewać stadionowych piosenek o rasistowskim lub sekciarskim (cholera, brak chyba dobrego słowa na określenie "sectarian") charakterze. Rzucać przedmiotów żadnych nie wolno. A podczas hymny przeciwników godnie się należy zachować. Więc skoro tak jest napisane, to na pewno będzie spokojnie i grzecznie ;)

By było ciekawiej, wejściówki są do sektora kibica Irlandii Pn. Nie wiadomo jeszcze co prawda, czy to taki grzeczny sektor kibica, gdzie wszyscy mają firmowe bilety, dostają na wejściu koszulki i szaliki i może jeszcze nawet mają trąbki ala małysz, czy też jest to trybuna chłopców z Shankill i okolic. Bo przypominam, że futbol tutaj kręci w zdecydowanej większości protestantów. I jak Boruc pobłogosławi stadion, to mogą stać się mało internacjonalistyczni.

No ale cóż, o meczu jeszcze tutaj napiszę - tzn. kilka soczków przedmeczowych się szykuje. A o samym meczu opowiedzą na pewno z chęcią, co potem przekażę, rodzice Matta, którzy wykorzystają wyżej wymienione wejściówki.

22.03.2009

Pierwszy dzień wiosny w Belfaście i okolicach



Zgodnie ze świecką tradycją wybrałem się w plener. Słońce miło świeciło w pysk, co pozwalało czasem zapomnieć o wietrze, który mimo wszystko se nie odpuścił jeszcze. Zresztą, ta wiosna wygląda tutaj ciut inaczej. W Polsce, w wieczory przedwiośnia czuje się zapach nadchodzącej jej, a jej samo nadejście jest często takim powalającym uderzeniem słońca, ciepła i zieloności. Tu chyba to spokojniej wygląda, chociaż i tak przed świtem ptaki ćwierkają, jakby zwariowały, dzień się robi wielkimi skokami coraz dłuższy, a wyspa robi się bardziej zielona. Czego akurat może nie być widać na obrazkach. Widać za to, że było słonecznie i generalnie zgodnie ze wszystkimi założeniami pierwszego dnia wiosny. Czego oczywiście też nie widać na fotografiach do końca.