25.01.2011

Kilka słów od miejscowego...

FRANKIE GALLAGHER – jeden z najważniejszych lojalistycznych polityków w Irlandii Północnej, nie będący jednak bezpośrednio zaangażowany w bieżącą działalność rządową. Jeden z liderów Ulster Political Research Group (UPRG), będącej polityczną nadbudową Ulster Defence Association. Gallagher bardziej niż z politycznych salonów znany jest z wieloletniej pracy jako pracownik społeczny – community worker. Jako rzecznik UPRG to właśnie on oficjalnie ogłosił w 2003 roku zawieszenie broni przez UDA. W 2004 roku uczestniczył w historycznym spotkaniu przywódców lojalistycznych organizacji z premierem Republiki Irlandii.
Znany jest z twardej walki z problemem narkotyków i przestępczości w społeczności lojalistycznej. Zaangażowany jest też w projekty umożliwiające powrót do normalnego życia w społeczeństwie byłym więźniom – członkom organizacji paramilitarnych z obu stron konfliktu. Ostatnio, w ramach projektu Charter for Northern Ireland działa m.in. na rzecz integracji środowiska emigrantów żyjących we wschodnim Belfaście – w przeważającej części Polaków – z miejscowymi.



- Urodziłem się w Belfaście. Wychowałem się na Newtownards Road, w rejonie, gdzie dzisiaj znajduje się Freedom Corner. Wtedy to była moja część ulicy. Byłem jednym z dwanaściorga rodzeństwa. Dwoje z nich zmarło w wieku kilku lat, dziesięcioro nas przeżyło. Teraz też mam liczną rodzinę – sześcioro dzieci, dwie wnuczki. Można powiedzieć, że jestem „family man”.

- Moje dzieciństwo nie było łatwe. Moja rodzina była biedna. Nie było nas stać na dużo rzeczy, nie mieliśmy nigdy dużo jedzenia. Wychowywaliśmy się w małym ciasnym domku, z dwiema sypialniami i kuchnią. Było ciężko. Od dziecka pamiętam, że zawsze w Belfaście byli i protestanci i katolicy. Ale wtedy ludzie nie byli tak podzieleni, jak jest to teraz. Wszyscy byli ciężko pracującymi ludźmi, twardymi, nie bojącymi się walki czy rywalizacji. Ludzie ze wschodniego Belfastu nie przepadali za tymi z zachodniego, ale nie był to niechęć protestanta do katolika, nie było to żadne sekciarstwo. Jedna dzielnica nie lubiła drugiej, jak w każdym mieście. Pamiętam jako chłopiec, jak do portu przypływało dużo okrętów Royal Navy. W okolicach doków można było spotkać wielu marynarzy. Pamiętam, że to było dobre chwile, radosne czasy. Nie było kłopotów, nie było „Troubles”. Zresztą, jak byłem chłopcem to nawet nie wiedziałem co to znaczy rzymski katolik i kto to jest.

- Dla mnie konflikt rozpoczął się w 1970 roku. Miałem wtedy dwanaście lat. Pamiętam, jak chodziliśmy wtedy z kolegami na koniec Newtownards Road. Kręciliśmy się wokół pubów, czasem udało się nam dostać kilka pensów, kiedy uzbierało się trochę pieniędzy, szliśmy do chip-shopu po jedzenie. Któregoś wieczoru byliśmy koło pubu, kiedy zobaczyłem błękitne błyski i usłyszałem huk dobiegający od strony katolickiego kościoła św. Mateusza. Uświadomiłem sobie, że ktoś strzela, ktoś strzela z karabinu maszynowego. Strzelano na drugą stronę ulicy, w mężczyzn, którzy stali przed pubem. Ktoś kazał nam uciekać do domów, a rano dowiedzieliśmy się, że zabito dwóch ludzi, rannych zostało chyba dwadzieścia siedem osób. To był początek ataków IRA na protestancką społeczność. To był tez początek konfliktu dla mnie osobiście. Znałem jedną rodzinę, która wtedy kogoś straciła. A potem zaczęło się coś, co nazywało się „wet za wet” - postrzelenia i zabójstwa. Kiedy ktoś zabił kogoś z jednej społeczności, w odwecie zabijano kogoś z drugiej i potem znowu - „tit for tat”, wet za wet... Pamiętam, że to było przerażające...

- To były straszne czasy. Przypominam sobie, jak czas, kiedy do Belfastu wkroczyło brytyjskie wojsko. Wtedy rozpoczęły się masowe przeprowadzki protestantów i katolików. Ludzie opuszczali swe domy, by przenieść się tam, gdzie żyli ludzie z ich religii. Katolicy zaczęli mieszkać razem, protestanci tak samo. Wtedy zaczęły się najgłębsze podziały. Armia przyszła, by chronić katolicką społeczność, pamiętam jak mieszkańcy katolickiej dzielnicy przygotowywali im kawę i herbatę, jak częstowali żołnierzy. Ale też pamiętam, jak jeden wojskowy posterunek został wysadzony w powietrze. Kiedy zacząłem dorastać, gdzieś między 1972 a 1974 rokiem, byłem świadkiem śmierci pięciu moich bliskich kolegów. Ginęli tuż obok mnie. Ginęli zastrzeleni przez brytyjską armię. Nie zginęli zabici przez IRA albo przez kogoś innego. Pamiętam też uliczne starcia z żołnierzami, kiedy cała społeczność dzielnicy wyległa na ulice. Tysiące ludzi, setki żołnierzy, walka na pałki, strzały... To jak rozwijał się konflikt, było dla mnie szokiem. Tak jak to, że walczymy z brytyjską armią, która uważałem za swoją armię... To były naprawdę ciężkie czasy.

- Jedna rzecz była dla mnie zawsze dość niezrozumiała. Niektórzy myślą, że skoro uważam się za Brytyjczyka z Irlandii Północnej, to na pewno moja historia, historia moje rodziny tutaj nie jest długa. Tymczasem nie jest to prawda. Byliśmy tu wcześniej niż od czasów Plantacji. Moja rodzina i nasza społeczność jest tutaj od dwóch tysięcy lat, jesteśmy częścią celtyckiego narodu. Ludzie na całym świecie mają trochę zaburzony obraz tego, co się tutaj działo. Historia nigdy nie jest prosta, a tutaj jest wyjątkowo skomplikowana.

- Kiedy konflikt zaczął narastać, moja protestancka społeczność zaczęła się organizować, by się bronić. By walczyć z IRA. Tak zaczęło się rozwijać Ulster Defence Organisation. Ale znowu, im bardziej UDA atakowało IRA, tam mocniej odpowiadała IRA. I odwrotnie. Nikt nie myślał o przyszłości. Kiedy przemoc goniła przemoc, to nie było mozliwości rozmowy, znalezienia drogi do pokoju. Kiedy ktoś próbował znaleźć rozwiązanie, szukał pokojowej drogi, to często był specjalnie zabijany. Tylko po to by nie było dialogu. Nikt nie myślał o pokoju, o przyszłości, myśleliśmy tylko o tym, by przeżyć.

- Wierzę że to miejsce będzie w przyszłości o wiele lepszym miejscem dla naszych dzieci. Jedną z dziwnych rzeczy w konflikcie jest to, że jest on prosty. Czujesz się bezpieczny swoim środowisku. Wiesz gdzie jest twój wróg i kim jest twój wróg. Ty jesteś tu, wróg jest tam. Wszystko jest jasne. Konflikt się skończył, większość przemocy się skończyła. Ale okazuje się, że pokój jest bardzo trudny. Niebezpieczeństwa pojawiają się gdzie indziej, nie wiesz, kto może okazać się twym wrogiem. Mam przyjaciela, to jeden z przywódców organizacji paramilitarnych. Wspierał mnie i wspiera przez cały czas procesu pokojowego, ale kiedyś powiedział mi: „Frankie, ten pokój mnie wykończy...”.

- Część ludzi nie wie jak przestać, część ludzi chce wciąż walczyć. Pracując dla mojej społeczność w UPRG od 2000 roku spędziłem dużo czasu zajmując się ludźmi, którzy chcieli walczyć dla samej walki. Nie mieli żadnej idei, nie chcieli walczyć dla chwały, za sprawę. Dla nich walka była jedynym sensem w życiu. Nie znali niczego innego. Wielu też zostało wciągniętych w działalność przestępczą. Doszło do sytuacji, że ludzie z organizacji paramilitarnych, poprzez swoją pozycję w społeczności zaczęli robić pieniądze. Byli postrzegani jako ważni, jako „twardziele”, jako „big guys”. Praca z tym wszystkim była bardzo ciężka. Grożono nam śmiercią, wiele razy. My jednak pracowaliśmy nad tymi ludźmi. Pokój wymaga wielkiego wysiłku, o wiele większego niż wojna. Ale też przynosi o wiele więcej. Teraz budujemy wspólną przyszłość dla naszych dzieci.

- Nie nazwałbym tego procesu cudem. To było błogosławieństwo. Ale też wymagało wiele, wiele, wiele ciężkiej pracy, wykonanej przez wielu ludzi. Jednym z najpoważniejszych zagrożeń po zakończeniu konfliktu było to, że pojawiła się przestępczość. Tak jak w przypadku wszystkich konfliktów na całym świecie, tak było i tutaj, ten problem też dotknął moją społeczność. Kiedy skończyła się przemoc, kiedy zapanował pokój, zaczęli też tu przyjeżdżać ludzie z innych krajów, zaczęli się osiedlać. I to była kolejna sprawa, z która musieliśmy sobie poradzić. Bo przez lata członkowie mojej społeczności żyli w strachu przed Irlandczykami. Bali się, że chcą oni wyrzucić ich z ich domów, pozbawić ich ziemi, zabrać ich tożsamość. Kiedy zaczęli przyjeżdżać tu obcokrajowcy, niektórzy zaczęli się bać tego samego. Strach przed IRA został zastąpiony strachem przed imigrantami zarobkowymi. Te czasy również przyniosły nam nowe wyzwania. Przecież wielu ludzi tutaj w życiu nie widziało kogoś o innym kolorze skóry, czy nie rozmawiało z kimś, dla kogo angielski nie jest pierwszym językiem. To była dla nich nowość. Ostatnio zaczęliśmy opowiadać ludziom z naszej społeczności o tym, jak Polacy walczyli podczas II wojny światowej. O tym, że walczyli w siłach lotniczych w Bitwie o Anglię, o słynnym dywizjonie 303. I podczas Remebrance Sunday wspominaliśmy też o polskich żołnierzach, którzy zginęli walcząc po naszej stronie i spoczywają w naszym kraju. Będziemy też prowadzili warsztaty. Już teraz widzimy, że odzew wśród naszej społeczności jest bardzo dobry. Brytyjczycy cenią , gdy ktoś walczy w obronie ich społeczności przeciw tyranii. Ta wspólna sprawa pomoże na pewno nawiązać więzi między lokalną społecznością a Polakami. Opowieść o ludziach, którzy tysiące kilometrów od swoich domów walczyli i ginęli ramię w ramię z naszymi dziadkami będzie moim zdaniem punktem, od którego zacznie się budowanie prawdziwych więzi, zgody między naszymi społecznościami.

Brak komentarzy: