29.08.2008

Valles Angelorum

Zupełnym przypadkiem udało mi się zobaczyć wnętrze najstarszego kościoła w Bangor. Pisałem już o jego historii w jednym z pierwszych odcinków, teraz jeszcze coś dorzucę "do pieca".
Sam kościół - pierwszy klasztor założył tu święty Comgall w 588 roku - w środku rozczarowuje. Odnowiono go w surowym protestanckim stylu, najstarszą jego częścią jest XIV wieczna kruchta. Tam zresztą znajduje się również pochodzące z 1620 roku epitafium.

Z zabytków najnowszych oprowadzający po świątyni kościelny (?) był bardzo dumny, i demonstrował z wyraźną czcią... zydel, na którym siedział jeden z gości uroczystości koronacyjnej królowej Elżbiety II. Zydel opatrzony zresztą certyfikatem jest, więc nie ma to tamto...

No ale o co chodzi z tym tytułem - zapyta ktoś. To po łacinie "Anielska dolina" - uściślam, że tak właśnie napisane było w kościele, ja jako humanista bez łaciny i greki jestem usprawiedliwiony, gdyż na studiach język Marka Aureliusza był nieobowiązkowym fakultetem, a ja jestem dość nieobowiązkowy - i wiąże się z legendą o świętym Patryku. Otóż patron Irlandii przepływając u wybrzeży wyspy w miejscu gdzie dzisiaj znajduje się Bangor miał wizję aniołów zstępujących w to miejsce. Powiedział o tym swym uczniom, po latach jego następcy może właśnie dlatego zdecydowali się na zbudowanie tu klasztoru... Historia dość ładna, ciekawe czy dzisiaj św. Patryk również zobaczyłby w Bangor anioły. Być może więcej byłoby węży, które znów musiałby wygnać do morza. Ale kto tam wie, jak na świat patrzą święci. A o Patryku to pewnie jeszcze nie raz napiszę.

27.08.2008

Bankholidaj czyli picie i jedzenie

Długie weekendy to nie tylko polski wynalazek. Brytole też mają takowe, konstruując je ze swych świąt zwanych Bank Holiday. Generalnie przez trzy dni wielki pochlej i wyżerka, po takim długim weekendzie przychodzą do pracy lekko powyginani i pierwsze pytanie: A dużo wypiłeś?...
No i tak siedząc sobie w miniony poniedziałek - ostatni dzień długiego weekendu - w przerwie między noszeniem pojemników z pustymi butlami gadałem sobie z jednym z kelnerów o piciu i innych tematach kulinarnych. Ivan, chociaż twierdzi, że lekarz teraz pozwala mu pić tylko trochę czerwonego wina, niezmiernie zainteresowany jest polskim sposobem na poniewieranie się. Miał świadomość, że polska wódka jest ciut mocniejsza od tutejszej (ta ma jakieś 37-38 proc), natomiast trochę przeraziła go opowieść o śliwowicy. Do tego śliwowicy pitej z "normalnych" kieliszków, a nie tutejszych naparstków. Mam wrażenie, że chyba uważał, że odrobinę ściemniam... Myślałem, żeby mu załatwić jakąś małą śliwowicę, ale to mogłoby biedaka zabić...
Potem temat zszedł na herbatę. Mina Ivana na wieść o tym, że można herbatę pić BEZ MLEKA, do tego jeszcze z CYTRYNĄ i uważać to za całkiem niezły wynalazek była doprawdy nie do opisania... Potem zeszło na kulinaria. Moja opowieść o flakach go trochę zaskoczyła, ale tylko trochę. Bo powiedział: - Wiesz, to trochę podobne jest do szkockiego haggis. Jak sprawdziłem, z czego i jak jest robiony ów szkocki specjał, to uznałem, że zostaję przy flakach. Chociaż może kiedyś z perwersyjnej ciekawości go spróbuję. Ale na czczo... ;)
A jeszcze jedno spostrzeżenie związane z Bank Holiday. Po południu był koncert w tutejszym parku. Jakaś pani śpiewała jazz - zresztą dość kiepsko. Przed sceną ludzie siedzą sobie na leżakach, porozstawiane stoliczki, na stoliczkach przekąski, kieliszki z winem, tak fajnie piknikowo i relaksacyjnie. Miałem okazje widzieć trochę takich plenerowych imprez w moim mieście. U nas od razu pojawiłyby się jakieś petronele, a do tego straż miejska miałaby łowy "za picie alkoholu w miejscu publicznym" nie zwracając oczywiście uwagi na petroneli. Tu petroneli nie było, mundurowi dyskretnie obserwowali sytuację gdzieś z boku, a ludzie wyraźnie dobrze się bawili.

23.08.2008

Okieanik, kak tiebia zawut (1) - Patryk nad dołkiem

Czas na małe remanenty i pierwszy odcinek relacji z wypraw wzdłuż Irlandii Północnej. Wyprawy wszerz planowane są na później. I to naprawdę na serio napisane jest - najfajniejsza trasa w Ulsterze to właśnie wyprawa WZDŁUŻ wybrzeża...
No ale zanim dojechaliśmy nad morze, a potem nad ocean, przejechaliśmy przez kilka naprawdę ciekawych miejsc. Pierwszy odcinek będzie więc zdecydowanie bardziej lądowy. Pierwszym przystankiem za Bangorem było miasteczko Newtownards, a w zasadzie wieża na wzgórzu przy tym miasteczku. Miasteczko, mimo, że zupełnie niepozorne, ma jednak imponującą historię. Na północnoirlandzkie warunki to zresztą całkiem spore miasteczko. Miasto, można by powiedzieć. Z blisko 30 tysiącami mieszkańców. A historia tej miejscowości zaczyna się w 545 roku. Wtedy to święty Finian założył klasztor w miejscu dzisiejszego miasta. Klasztor potem zniszczyli wikingowie, w XII wieku zaczęła się rozrastać osada Normanów, którzy podbili Irlandię, a dzisiejsza nazwa wzięła się z czasów kolonizacji Irlandii przez Anglików w XVII wieku - wtedy to przywieziono tam mnóstwo szkockich osadników i stąd Nowe Miasto Ards. Więcej o historii Newtownards (po angielsku) tutaj.
W Newtownards zatrzymalismy się, by wejść na Scrabo Tower.


Z wieży, stojącej na wulkanicznym wzgórzu roztacza się naprawdę imponujący widok na całą okolicę. W pogodne, chłodne dni spokojnie można zobaczyć Belfast. Kiedy myśmy tam byli niestety było trochę parno, więc Belfast skrył się za mgłą na horyzoncie. Zza zatoką wyłoniła się za to Szkocja.





Z Newtownards ruszyliśmy w stronę Downpatrick, by tam zobaczyć grób św. Patryka. Swoją drogą, byłem przekonany, że patron Zielonej Wyspy spoczywa gdzieś bardziej na południu, już na terenie Republiki, okazuje się jednak, że nie. To tak nawiasem mówiąc jeden z kolejnych dowodów na to, że Irlandia jest jedna - a podział na N.I. i Eire to tylko wynik polityczno - historycznych zawiłości losu.
W drodze do Downpatrick przejeżdżaliśmy przez miejscowość Killyleagh - nazwa pochodzi od irlandzkiego "kościół potomków bohatera", ale doprawdy nie potrafię tego wytłumaczyć ;) - a tam zaskoczyła nas pewna prywatna nieruchomość.



Się mieszka, jak widać. Typowy socjal...



Nawiasem mówiąc z tego niewiele ponad dwutysięcznego miasteczka pochodzi David Healy, gwiazdor reprezentacji Irlandii Północnej



No i w końcu dotarliśmy do Downpatrick. Ciekawostką jest to, że miasto jest najniżej położonym terenem w Irlandii. Jego część znajduje się nawet w depresji. To oczywiście oznacza, że jest poniżej poziomu morza, a nie że mieszkańcy chodzą z nosami spuszczonymi na kwintę ;)
Sam grób świętego Patryka jest zaskakująco niepozorny. Wielki głaz z wyrytym celtycką czcionką imieniem i... tyle. Ale tak chyba najlepiej. Skromnie i bez przepychu.


Tuż obok cmentarza i katedry - ładna, ale bez przesady, gotyk na dotyk w tym wypadku wygrywa mniej więcej tak jak Usain Bolt na setkę na Igrzyskach - znajduje się muzeum. Mieści się w gmachu dawnego więzienia.

Eksponaty to trochę mydło i powidło - wśród tych poświęconych tzw. czasom współczesnym znalazł się m.in. legendarny "spektracz".

Eh, łza się prawie w oku zakręciła, gdy przypomniałem sobie czasy podstawówki, kiedy z kumplami w nabożnej ciszy siedzieliśmy u kolegi posiadającego ten sprzęt, czekając, aż z podrasowanego "kasprzaka" wgra się z kasety gra. Trzeba było regulować głowicę, odpowiednio ułożyć na stole kable i oczywiście zachować absolutny spokój w czasie pisków i bzyków... Dzisiaj, moje dziatki, to już zupełnie nie te emocje ;)
Wracając do muzeum. Mimo, że nie ma tam żadnych rewelacyjnych eksponatów, to daje do myślenia, jak tamtejsi kustosze potrafili właśnie prawie z niczego stworzyć całkiem ciekawe miejsce. W więziennych celach ustawiono figury ubrane w stroje z różnych epok "świetności" tegoż zakładu wychowawczego. Z głośników podczas zwiedzania krzyczy na nas klawisz. Jest klimacik.
No a w tzw. sali ekspozycyjnej świetnym pomysłem do skopiowania w naszych muzeach są różne gadżety historyczne dla dzieci. Dla małych dzieci no i dla starych dzieci też ;) Można na przykład zabawić się w archeologa i spróbować poskładać antyczne naczynie.

Można też - co oczywiście zainteresowało mnie dość mocno - przymierzyć elementy normańskiego (chyba) uzbrojenia.

Aha, i tak na marginesie - muzeum zwiedza się za darmo, a obsługa jest przemiła i chętna do wyjaśnień.
CDN

20.08.2008

Z Belfastu...



Albo jakiś fanklub - co byłoby odkryciem na miarę przewrotu kopernikańskiego, albo ku(L)edzy z warsiawki ;)

14.08.2008

Omagh, 15 sierpnia 1998, 15.10

Piekło, koszmar... - to słowa najczęściej powtarzane przez tych co przeżyli eksplozje i tych, którzy pomagali ratować ofiary. Wstrząśnięte były nie tylko Wyspy Brytyjskie, ale cały świat. Przecież podobno domowa wojna w Irlandii Północnej miała być już historią, IRA i lojaliści uzgodnili porozumienie, więcej – w maju takie porozumienie zaaprobowali mieszkańcy Irlandii Północnej w referendum. A jednak bomba wybuchła i zabiła niewinnych ludzi.
Jak do tego doszło? Dlaczego właśnie Omagh?
Zacząć trzeba od tego, że Porozumienie Wielkopiątkowe – czyli umowa która formalnie zakończyła „The Troubles” - północnoirlandzki konflikt trwający od blisko dwudziestu lat – przez radykałów z obu stron barykady uznawane było za zdradę. I trzeba przyznać, że znacznie więcej radykałów było po republikańskiej stronie. Chociaż IRA zawiesiła swoją zbrojną działalność, to część republikanów uważała, że należy zniszczyć ideę porozumienia, która uniemożliwia przecież realizacje celu – odzyskania całej Wyspy. Tak narodziła się Prawdziwa IRA, czyli RIRA. A jedną z metod walki miały być znane już z historii samochody – pułapki.
Taki samochód miał właśnie eksplodować przed gmachem sądu w Omagh. W miasteczku, w którym przez lata trwania ulsterskiej wojny domowej panował wyjątkowy jak na te czasy spokój, gdzie społeczność katolicka i protestancka całkiem dobrze ze sobą żyły.
Ostatecznie vauxhall cavalier – czyli brytyjska wersja starego opla vectra – został zaparkowany i eksplodował nie przed sądem, ale na handlowej ulicy. I co ciekawe, do dzisiaj nikt nie został za tę wstrząsającą zbrodnię skazany...
Dramat pomyłek
Czego udało się dowiedzieć śledczym? 13 sierpnia vauxhall zostaje skradziony w Carrickmacross w Republice Irlandii. Sprawcy przykręcają mu tablice rejestracyjne skradzione z auta z Irlandii Północnej, wypełniają go 250 kilogramami materiałów wybuchowych i jadą do Omagh. Celem ma być budynek sądu, jednak nie mogą znaleźć miejsca do parkowania w pobliżu. Zostawiają więc auto na handlowej Lower Market Street. W sobotę trzykrotnie odnotowano telefony ostrzegające przed zamachem. O 14.32 ktoś zadzwonił do redakcji Ulster Television. - Bomba, Omagh, budynek sądu, Main Street, ładunek 500 funtów, 30 minut do eksplozji – usłyszano w słuchawce. Chwilę później zamachowiec zadzwonił ponownie, mówiąc „15 minut”. Telefon o bombie na głównej ulicy Omagh 200 metrów od sądu otrzymali też pracownicy ośrodka charytatywnego w Coleraine. Powiadomiono policję, lecz tu zaczął się jakby kolejny akt dramatu. W Omagh nie ma bowiem ulicy o nazwie Main Street, a funkcjonariusze nie mieli pojęcia, o którą „główną ulicę” w miasteczku może chodzić. W efekcie, chcąc oddalić przechodniów od budynku sądu kierowali ruch w rejon, gdzie stał samochód – pułapka...
Zginęli...
Na miejscu eksplozji lub krótko potem w szpitalu życie straciło dziewięcioro dzieci, czternaście kobiet i sześciu mężczyzn. Zgineli katolicy, protestanci, mormoni. Brytyjczycy, Irlandczycy i turyści z Hiszpanii. Dwunastoletni James Barker rok przed zamachem przeprowadził się z rodziną z Anglii do irlandzkiego Buncrana. Zginął razem z trzema kolegami z tej miejscowości. Chłopcy byli na wycieczce w American Folk Park, a potem wybrali się na zakupy. Ich opiekunka – zakochana w Irlandii hiszpańska studentka Rocio Abad Ramos oraz jej rodak, 12-letni Fernando Blasco Baslega, który też był na wycieczce – również ponieśli śmierć. Siostra Fernando przeżyła, została ciężko ranna. Breda Divine miała 20 miesięcy, kiedy zginęła w Omagh. Jej matka przeżyła, sześć tygodni walcząc w śpiączce ze śmiercią z poparzeniami ponad połowy ciała. Estera Gibson, 36-letnia nauczycielka w szkółce niedzielnej i pracownica jednej z fabryk odzieżowych trzy miesiące wcześniej zaręczyła się. Zmarła od ran głowy. Mary Grimes obchodziła akurat 66 urodziny. Wybrała się na zakupy razem z córką Avril Monaghan i wnuczką Maurą. Wszystkie zginęły. Avril była w ciąży. Za dwa miesiące miała urodzić bliźniaki. Maura miała 18 miesięcy, była najmłodszą ofiarą zamachu. Frederick White, cieszący się życiem na emeryturze 60-latek, zginął razem ze swym synem Bryanem podczas zakupów. Eksplozja zabiła pracujące w sklepach kobiety, przechodniów, klientów. Każda ofiara to opowieść o rozpaczy rodziny, bólu i łzach – i w każdej takiej opowieści pada pytanie „dlaczego?”
Pytania bez odpowiedzi
Przerażające jest to, że nie ma odpowiedzi na to pytanie. Nie zaprzestano budowy procesu pokojowego. Zresztą trudno byłoby przypuszczać, że ktoś mógłby po takiej masakrze sympatyzować z radykalnymi republikanami. Pierwszy raz w historii właśnie po bombie w Omagh Sinn Fein oficjalnie potępiło stosowanie siły przez zwolenników republiki. Ponurą ironią historii okazało się to, że zamach, który wprowadzić miał destabilizację, okazał się impulsem do odłożenia broni. Również ponurym jest fakt, że przez dekadę rodziny ofiar nie dowiedziały się, kto zabił ich najbliższych. Colm Murphy, dziś 56-letni były członek paramilitarnych bojówek republikańskich, jedyny skazany za spisek w celu przeprowadzenia zamachu, został oczyszczony w procesie apelacyjnym. Jego sprawa – pełna kontrowersji zarówno jeśli chodzi o zachowanie śledczych, którzy mieli fałszować zeznania, jak i samego podejrzanego, który odmawia zeznań tłumaczyć się utratą pamięci po wypadku samochodowym - ma być ponownie rozpatrzona w październiku tego roku.
Dzisiaj zaś w Omagh odsłonięty zostanie specjalny pomnik, poświęcony tym, których życie przed dziesięciu laty zostało zniweczone w zupełnie bezsensowny sposób. - Pamiętam ulicę przed szpitalem zupełnie zakorkowaną samochodami wiozącymi rannych, auta stały zderzak przy zderzaku – mówił wczoraj w jednym z programów poświęconych tragedii lekarz, który pracował przy akcji ratowniczej. - Pomyślałem, że nie jestem w stanie pojąć tego, jak można wyrządzić taką zbrodnię własnemu narodowi...

Tekst ukaże się także na portalu www.linkpolska.com.

13.08.2008

Takie tam i inne

Co jakiś czas w zatoce przed Bangorem pojawia się okręt wojenny. Wrażenie jest dość ciekawe, kiedy nagle patrzy się za okno i widzi się, jak artyleria tego kutra celuje akby w naszą stronę... Generalnie sam widok nawet tej małej, ale dość groźnej pływającej maszynki do zabijania jest dość złowieszczy...



Inna rzecz, gdy przed kamienicą zaparkuje coś takiego:


I kilkanaście już podobnych tu na drogach i ulicach widziałem. No, ale nie sądzę by dla ich posiadaczy byłby to tzw. pierwszy samochód. I mimo, że leje tu w to lato dość konkretnie - co jak mówią miejscowi nie jest żadnym wyjątkiem, a raczej regułą, to kabriolety generalnie są popularne. Po prostu takie przelotne deszcze - dla nas zjawisko upierdliwe - oni mają raczej w pompie.
Podobnie w pompie troszkę - no, przynajmniej tu w mojej wiosce - mają Igrzyska w Pekinie. To znaczy BBC daje co prawda transmisje - oczywiście wybór dyscyplin jest specyficzny, chociaż może nie specyficzny, a uwzględniający te dyscypliny, gdzie Team GB ma szanse na medale i w odróżnieniu od naszych nisko latających Orzełków te medale zdobywa. Zobaczyć więc można dużo skoków do wody, gimnastyki, jeździectwa, no i wioślarstwo, wioślarstwo i wioślarstwo. Było też kolarstwo, trochę hokeja na trawie i śladowe ilości pozostałych dyscyplin. No i tak nazbierali już troszkę medali. Polska zaś zasługuje na cud.

4.08.2008

Bigbrazer

Polskie edycje tego programiku to małe miki w porównaniu z panoptikum osobliwości, które mogą sobie oglądać telepatrzacze na Wyspach Brytyjskich. Nie wiem która to edycja - podobno trochę już tu było Bigbrazerów, i odwrotnie niż w PL nie zdechły po trzeciej edycji. Swoją drogą, jest też polski element w brytyjskich BB - kilka miesięcy temu Brytole mieli niezły ubaw, kiedy ichniejsze tabloidy doszły do tego, że w TVN Lingua leci brytyjska edycja BB. W sumie w tym wypadku na dwoje babka wróżyła - rzeczywiście, trudno uznać język, którym posługują się mieszkańcy domku Wielkiego Brata za oksfordzką angielszczyznę, ale rzeczywiście prezentują oni taki angielski, jak w zasadzie na codzień słyszy się na ulicy. To znaczy na ulicach tamtej wyspy. Tutaj mówią jeszcze gorzej :)
Wracając do aktualnej edycji BB ileśtam na Wyspach. Jest kilka postaci, które są doprawdy niepowtarzalne. Na przykład albinos o twarzy z komiksu - zastanawiam się, z jakiego regionu UK pochodzi, bo bałbym się tam jechać, jakby ich było więcej. Co oczywiście nie znaczy, że nie jest sympatycznym młodym człowiekiem.
Chinka. Tutejsze "wielorybki" to przy niej prawie modelki z paryskich wybiegów. Chinka mówi po angielsku z takim akcentem, że gdy pierwszy raz ją usłyszałem, to prawie zawyłem ze śmiechu. Co oczywiście nie znaczy, że nie jest sympatycznym młodym człowiekiem. Jest też ... niewidomy chłopak. Z wyglądu przypomina Marka Grechutę. Z tym, że Marka Grechutę tak gdzieś góra dwa tygodnie przed zejściem. Do tego trochę chyba cofnięty jest... Co oczywiście nie znaczy, że nie jest sympatycznym młodym człowiekiem.
Ostatnio - tydzień po tygodniu - wyszła z domku para ... Aaaa... zapomniałbym, było jeszcze lokalne wydanie Sylwestra Stallone wraz z małżonką. Małżonka siedzi jeszcze w domu, "Sly" wylazł. ... wracając do przerwanej myśli - wyszła para. najpierw ona, potem on. Ona wyraźnie chciała go dosiąść nawet na wizji, on troszku się wzbraniał. Ale tylko troszku, bowiem dzisiaj na okładce jednego z brukowców znalazłem takie oto story. Prawda, że ślicznie i ładnie wyglądają :)
Nie mogłem się powstrzymać i napisałem całą tą historyjkę tylko po to, by pokazać, ile jeszcze lat świetlnych dzieli polskie brukowce od brytyjskich. W przypadku innych rodzajów mediów przepaść jest podobna, albo i większa - bo od zbierania sensacji i walenia po oczach takimi właśnie historiami są brukowce właśnie, zaś rzetelna informacja to inne pole - niestety upłynąć musi jeszcze sporo wody w Wiśle, by Polacy dostali informacje, a nie kreowaną rzeczywistość. Obojętnie przez kogo i w jaki sposób. Oczywiście, Brytole też nie są idealni, ale różnica jest mniej więcej taka jak między polską a angielską piłką nożną. Niby to samo, ale jednak zupełnie co innego.