5.04.2009

Donegall, Village, Ravenhill...

Tydzień temu kopali wora piłkarczyki lokalni i ci spod flagi białoczerwonej, a także odbyło się kilka "grilli", jak z dumą donoszą na swych forach kibole znad Wisły - o czym zresztą też i niżej wcześniej popisałem. No i ten tydzień był co najmniej nieciekawy dla kilkunastu - a może nawet i kilkudziesięciu polskich, ale i nie tylko polskich - generalnie wschodnioeuropejskich, rodzin mieszkających w rejonie Donegall Road oraz osławionej Village. Oczywiście, można powiedzieć, że w każdym mieście są takie dzielnice, w których - jak ktoś śpiewał, Grabaż chyba - "lepiej chodzić z nożem", Village ma też swą legendę, chociaż generalnie są w Belfaście znacznie mniej przyjemne miejsca, gdzie lepiej w ogóle nie spacerować - podobno niebezpieczniej bywa w dzielnicach katolickich niż protestanckich, zaś Village to "sól protestanckiej ziemi", robotnicza dzielnica przypominająca mi trochę albo śląskie familoki, albo niektóre zakątki Łodzi. A z racji tego, że mieszkania tutaj do najdroższych nie należą, mieszka tu trochę Polaków. No i w nocy z soboty na niedzielę przed tygodniem - czyli tuż po meczu, a także w kilku następnych dniach część z nich pozbyła się okien w swych domach, do niektórych domów też przyszli "goście", dokonując twórczych zmian w wyposażeniu mieszkań.

Zrobiło się na tyle nieciekawie, że o spokój zaapelował gwiazdor reprezentacji Irlandii Płn., David Healy, do tego jeszcze przedstawiciele polskiego stowarzyszenia uderzyli do szefostwa lokalnej "milicji obywatelskiej" - czyli protestanckich paramilitarystów, prosząc o "wpłynięcie". No i podobno się uspokoiło, chociaż znajomi mieszkający tamże poważnie myślą o przeprowadzce.

Z jednej strony trudno im się dziwić, bo przecież mało przyjemne jest przyjęcie domowej jatki tylko i jedynie dlatego, że się pochodzi z PL, z drugiej strony zaś chyba można było też mówić o pewnej psychozie, którą z upodobaniem rozkręciły media - zarówno tutejsze, jak i nadwiślańskie, które przypomniały sobie, że w Belfaście mieszkają Polacy. A w efekcie jest tak, że miejscowi, i tak patrzący na nas tak sobie, teraz patrzą jeszcze bardziej tak sobie. Zwłaszcza w Belfaście.

No ale z Donegall Rd i Village warto się przejść kawałek do wschodniego Belkfastu, na Ravenhill. Tam swe mecze rozgrywa tutejsza drużyna rugby. Porównując atmosferę przedmeczowo - meczową sprzed tygodnia do ostatniego weekendu miałem wrażenie, że jestem w zupełnie dwu rożnych światach. Trybuny wypełnione po brzegi, ale obok kibiców miejscowych także kibice z Walii, bo drużyna przyjezdna właśnie stamtąd była. Nikt na nikogo nie bluzgał, co nie znaczy, że nie było konkretnego dopingu. A sam meczyk bardzo spoko. Oglądanie zderzających się ze sobą na pełnej prędkości wielkich dziadów na żywo, kiedy słyszy się odgłosy tych uderzeń, to naprawdę niezłe wrażenie.







Miejscowi przegrali, chociaż wydawało się jeszcze 10 minut przed końcem, że mecz mają w garści. Ale i tak wszyscy zrobili im wielką owację po meczu i bez żadnych dymów rozeszli się do domów. Ale to rugby, pogański sport, nie to co kopana...

Brak komentarzy: