28.03.2009

Pokopali wora

Kiedy wracałem już do domu pociągiem, jechało razem ze mną kilkunastu kibiców Norn-Iron rozśpiewanych po uszy. O arturu borucu śpiewali. Dość obelżywie i lekceważąco powiedziałbym. "Artur Boruc, Artur Boruc, Artur Boruc Ulster Number One!" No ale w sumie rozumiem ich radochę, bo borubar - przez protestantów szczerze za swe hopsztosy znienawidzony - odwalił kichę taką, że aż boję się spotkania z Ivanem, bo se pojeździ... Kto widział ten wie, kto nie widział niech przełknie płyn, żeby ze śmiechu nie zapluć monitora.



No ale to niewątpliwie kabaretowe wydarzenie, jakim okazał się być mecz polskiej repry z Irlandią Północną na Windsor Park obfitowało też w różne inne ciekawe wydarzenia "obok".



Przyjechało bowiem do Belfastu mnóstwo narodu naszego. W większości byli to ludzie, którzy pogrążeni w ślepej miłości do naszej bandy kopaczy wora poświęcili swój czas i pieniądze, by przez pół Europy tłuc się samolotami do Belfastu, by tu pocałować przysłowiową klamkę na stadionie. Rozmawiałem z ludźmi z Olsztyna, Raciborza, Radomia, Białegostoku, Bydgoszczy, Katowic i innych miast. Większość z nich jeździ już od dłuższego czasu na wyjazdy z polską reprą. Niektórzy nawet byli tutaj cztery lata temu na eliminacjach MŚ 2006. I tak jak zawsze nie mając biletów - bo dla kibiców PZPN wystawił na cały kraj wejściówek kilkaset(!) - jechali pod stadion w nadziei, że będzie jeszcze jakaś pula. - Byliśmy w Brukseli, byliśmy w Lizbonie, i zawsze jeszcze były jakieś bilety dla nas, za normalne pieniądze - denerwował się kibic chyba z Katowic, o ile dobrze pamiętam. - A tu zostaliśmy oszukani przez PZPN, który zapewniał, że będzie można jeszcze w Belfaście kupić bilety.
To, że PZPN ufać nie należy to jakby jedna sprawa, drugą jest jednak to, że Windsor Park to raczej nie jest Estadio da Luz z 65 tysiącami miejsc, tylko to kilkunastotysięczny stadionik, przy którym w niedzielę pchli market i targowisko działa...

Oczywiście nadjechali panowie okazyjni sprzedawcy i zaczęli swój żer na kibicach. Okazyjną, naprawdę okazyjną ceną za wejściówkę było 150 funtów, generalnie zaś sprzedawano za 200 funtów. I teraz tak - wyjeżdżasz ze swej rodzinnej miejscowości w Polsce w piątek, samolotem do Londynu, tam gdzieś nocleg, w sobotę samolot na Belfast City, potem polowanie na bilet przed stadionem, 200 funtów (czyli polski tysiączek) w portfelu mniej, następnie 90 minut totalnej żenady, potem znów samolot do Londynu, nocka, samolot do Polski, dotelepanie się na niedzielną noc do domu i w poniedziałek do roboty... Naprawdę bardzo bardzo bardzo współczuję.

Z drugiej strony, szacunek dla tych bardzo sympatycznych ludzi. Pozytywnie nastawieni, zero agresji, nastawieni właśnie tylko i jedynie na kibicowanie.



No i się nawet pytali, gdzie tu jakiś pub znaleźć z telebimem, żeby pooglądać mecz ewentualnie jak się nie uda dostać na stadion. To uświadomiliśmy im, że generalnie lepiej w centrum samym czegoś poszukać, bo w takiej protestanckiej dzielni jak ta, to nie polecamy... Mam nadzieję, że albo się dostali na mecz, albo znaleźli jakiś dobry lokal i nikt za mocno nie zelżył.

Bo w sumie nie zdziwiłbym się wkurwowi miejscowych. W Ulsterze, jak już pisałem, futbol jest protestancki, kibice reprezentacji ubierają się na zielono ale wieszają flagi Wielkiej Brytanii. A tu na trybunach w polskim sektorze pojawiła się na przykład flaga Republiki Irlandii, która akurat na tą część mieszkańców Belfastu działa trochę jak czerwona płachta na byka. Do tego jeszcze wcześniej uaktywniła się część przyjezdnych, którzy o meczu w ogóle nie myśleli, tylko przyjechali na dymy. I kilkaset metrów od stadionu, na Lisburn Road, jednej z głównych arterii Belfastu zaczęli młóckę z miejscowymi. I nie był to żaden przypadek, tylko dobrze zorganizowana akcja. Gromada stojąca koło stadionu telefonicznie została ściągnięta na miejsce zdarzeń. No i zaczął się streetfighting, poleciały jakieś krzesła, kamienie, w sklepach momentalnie opuściły się żaluzje, jakaś dziewczynka idąca z matką ulicą zaczęła rozpaczliwie płakać, miejscowi stali w bezpiecznej odległości i wyraz niesmaku na ich twarzach mnie dobijał. Słyszałem, co mówią o Polakach normalni przechodnie, żadne żuliki czy kibole. Generalnie słabizna. No ale pewna siebie polska chuliganka została dość szybko spacyfikowana przez crimestoppersów.





Gorzej, że smród pozostał. Do tego jeszcze doszła bijatyka i lekka demolka jednego z bardziej znanych pubów w Belfaście, jakieś mordoplastyki w centrum, no i efektem tego, że przyjechała "sól tamtej ziemi" do Belfastu jest to, że w nocy z soboty na niedzielę już miejscowi powybijali szyby w domach kilku Polaków mieszkających już dłuższy czas tutaj.

A można przecież inaczej. Przed południem, na stadioniku Seasiders grali mecz kibice z Polski i tutejsi. Było sympatycznie, śmiechowo, nikt nikogo nie chciał lać, taki piknik. Czyli znienawidzone słowo "prawdziwego kibica". Ok, może taka sielanka to rzeczywiście trochę kiczem trąci:



bo przecież w takich wydarzeniach liczy się też adrenalina, że jest się na nieprzyjaznym terenie, co przecież nie oznacza od razu, żeby się napierdalać na ulicach bez sensu. Można buczeć, gwizdać, wyzywać nawet trochę; ale przecież warto zawsze potem chociaż przybić piątkę po meczu. Rozmawialiśmy z miejscowymi kibicami, którzy dziwili się najpierw, co odwala nadwiślańska wataha (To oni przyjechali tutaj tylko po to, żeby się bić?), a potem dziwili się, że tak ochoczo rozrabiają w protestanckiej "ostrej" dzielnicy (To oni nie wiedzą, gdzie są? No niech tylko któryś z "Big Boys" się zdenerwuje, to mogą tego pożałować... [tu się okazało, że wystarczyła policja, nie trzeba było się uciekać do udziału miejscowej samoobrony] ), a potem dodali że u nich są też tacy durnie, dla których mecz nie jest ważny. Podrażniliśmy się jeszcze trochę z typowaniem wyniku, potem podaliśmy sobie dłonie i oni poszli na stadion.



Oczywiście, w zielonych koszulkach i dresach nie szły na stadion same aniołki. Mijający nas po drodze autokar polskiej reprezentacji oberwał jakimiś kartonikami z sokiem czy innym mokrym badziewiem po szybach na naszych oczach. Sam kibicowski tłum idący na Windsor z ulsterskimi flagami też nie wyglądał jak szkółka niedzielna.



A wogóle z trzeciej strony, to chyba właśnie taka jest specyfika meczów w kopaną. Dymy muszą być. Tylko że niestety obawiam się o ten smrodek, co tu pozostał.
Więcej obrazków tu

Brak komentarzy: